niedziela, 18 czerwca 2023

The Flash (2023)

 

Pozwolę sobie napisać o swoich wrażeniach na temat najnowszego filmu DC, który wczoraj miał premierę. Flasha oglądałem w ramach nocnego maratonu, podczas którego miałem szansę obejrzeć również dwa klasyczne filmy o Batmanie w reżyserii Tima Burtona. Mimo pokus dyskusji o pewnych elementach filmu, unikam spoilerów.


ADAPTACJA NIEPOZBAWIONA WAD

Flash luźno korzysta z motywów Flashpointu autorstwa Geoffa Johnsa. Jednak nie należy spodziewać się wiernej adaptacji z tego względu, że podwaliny uniwersum filmowego znacznie różnią się od komiksowego, więc prawie niemożliwe byłoby przełożenie tej historii na ekrany. Nawet popularna animacja Flashpoint Paradox znacznie różni się od pierwowzoru, choć tu akurat jest jej dużo bliżej do historii Johnsa.

Generalnie podobało mi się, ale mając na uwadze moją reputację marudy-upierdliwca zacznę od największej wady. Zawsze staram się krytycznie oceniać, więc nawet jeżeli coś mi się podoba jako całość, staram się opisać ewentualne zgrzyty i odwrotnie.

Otóż, potwierdzam powszechną opinię na temat efektów specjalnych. Są technicznie słabe. Reżyser zarzeka się, że to było intencjonalne i rozumiem to, ale tylko w kontekście wizualizacji Mocy Prędkości – a konkretnie chodzi o motyw z „przeglądaniem” poszczególnych punktów na linii czasu, które dość kreatywnie podchodzi do bardzo abstrakcyjnego konceptu znanego z komiksów. Zamiast nudnych płaskich fragmentów obrazów z przeszłości lewitujących wokół speedstera, mamy ciekawą trójwymiarową arenę z okręgów, które im są dalej od centrum, tym też sięgają dalej w przeszłość. I tu ten nieco sztuczny efekt mi się podobał. Można uznać to za celową stylizację. Ale wszystkie pozostałe sceny z efektami specjalnymi? Chyba każda walka prezentuje gumowe modele 3D w nienaturalnie gładkiej animacji. Przedstawienie niemowlaków jest rodem z koszmaru i kojarzy się z pewną sceną z Twilighta… Nawet powiewające peleryny bohaterów są w całości tworzone z plastelinowego CG. To stwierdziwszy… przyznaję, że nie przeszkadzały mi te mankamenty aż tak, aby zepsuć doświadczenie z oglądania filmu. To się ogląda jak kreskówkę. Kreskówkowe akcje. Kreskówkowa animacja. Kreskówkowy realizm. Nawet pojawia się nawiązanie do Speedy Gonzalesa (co mi akurat skojarzyło się z Maską Jima Carreya). Prawdopodobnie większość braków CG będzie i tak przytłumiona kompresją, jeśli planujesz obejrzeć dopiero, kiedy film wyjdzie na platformach streamingowych.

Nie będę rozwodził się zbytnio nad głupotkami fabularnymi. To jest rozrywkowy film super-hero O PODRÓŻACH W CZASIE I ALTERNATYWNYCH LINIACH CZASOWYCH. Oczywiście, można starać się taką formułę przekuć w spójny, misternie sklejony film bez dziur fabularnych, ale takie rzeczy zostawmy, no nie wiem, Nolanowi na ten przykład. Film żongluje kliszami, w tym obowiązkową ekspozycją wyjaśniającą jak działa podróżowanie w czasie i jakie wynikają z tego konsekwencje. Ale podaje to w luźny, żartobliwy sposób i dodając mały twist do tego, przy czym szczegóły pominę. Dość powiedzieć, że w trakcie zacząłem doszukiwać się dziury w pewnej logice, ale scenarzysta jakby przewidując to, za chwilę podał wytłumaczenie na talerzu (nomen omen). Dodam jeszcze, że miałem wrażenie takiego Flashpointu 2.0. Chodzi o to, że w komiksie, niektóre rzeczy po prostu zachodzą i autor nie sili się na tłumaczenie jakichś zawiłości, tylko leci z właściwą fabułą a resztę traktuje pretekstowo. Film bierze jakby pod uwagę upierdliwość współczesnej geekowej społeczności i dodaje tu i ówdzie nowe elementy poszerzające ten koncept. Niektóre wg mnie udane, inne można by pominąć. I nie uniknięto niestety kilku niekonsekwencji, szczególnie pod koniec filmu. Nic jednak rujnującego całość zabawowej konwencji. Związany jest z tym pewien twist dotyczący tajemniczej postaci, której tożsamość dla mnie osobiście była oczywista chwilę po pierwszym spotkaniu. Jednocześnie ciekawie śledziło się rozwój wypadków dążący do jej ujawnienia. Ten motyw był dla mnie, mimo przewidywalności, satysfakcjonujący. W temacie światotworzenia wspomnę tylko, że całkiem zgrabnie wg mnie w koncept alternatywnych linii czasowych wpleciono ideę multiwersum. Przy czym film skupia się tutaj na filmowych (nie komiksowych) wariantach różnych postaci z mniej lub bardziej starych filmów, a nawet z hipotetycznego filmu (wink!).

Odnośnie zmian… Wspominałem o poszerzeniu konceptu Flashpointu. Moce Flasha również zostały wzbogacone o kilka drobnych zastosowań. Służy to efekciarstwu i ok, jest spoko. Ale ciekawostką jest wprowadzenie ograniczenia. Otóż Barry stara się podczas pędzenia unikać przenoszenia bezpośrednio ludzi, bowiem taka gwałtowna zmiana miejsca wywołuje wymioty i cholera wie jakie jeszcze konsekwencje na zdrowiu. Wprowadzenie tej zasady powoduje, że choreografia wyczynów Flasha musi być bardziej kreatywna. Wiąże się to jednak ze sprzecznością w stosunku do poprzednich filmów oraz może rozsierdzić komiksowe konserwy. Dla mnie ten detal był udany.


AKTORSKIE KREACJE

Należy wspomnieć o aktorach. Michael Keaton jest świetny, widać, że dobrze się bawi. Ciarki przechodziły, kiedy wypowiadał co bardziej rezonujące kwestie. To stwierdziwszy przyznaję, że jego postać mocno bazuje na nawiązaniach do Batmanów Burtona. One-linery są kropka w kropkę przeniesione z oryginałów. Jest to smaczna pożywka dla fanów, nie mniej jednak momentami czułem brak finezji we wpleceniu tych tekstów w inny film. Najgorsze wrażenie zrobiło na mnie sławne „Let’s get nuts!”. Keaton serducho. Ale w szerszym kontekście filmu, zabrzmiało to dla mnie zbyt bezdusznie. Na chwilę wrócę do walki – w oryginalnych filmach kostium Batmana krępował ruchy aktorowi, co m.in. przyczyniło się do przedstawienia jego monumentalnej postawy, gdzie każdy ruch, każdy cios był oszczędny, ale zdecydowany. Tutaj w scenach walki zastępuje go model CGI i kręci dzikie piruety, skacze, robi wygibasy, tak jakby strój nic nie ważył. Choreografia walk Batflecka, dla kontrastu, podkreślała ciężar uderzeń napakowanego herosa. Nie wymagałbym od starszego pana Keatona nie wiadomo jakich wyczynów. Brakowało mi monumentalności w scenach walki.

Oczywiście najbardziej kontrowersyjną postacią jest sam Ezra Miller, grający główną rolę. Popularność filmu chyba wyprzedziły jego wybryki z prawem. Czasami ciężko jest oglądać/czytać w zupełnym zignorowaniu tego, kim dany artysta jest w prawdziwym świecie. Polecam tymczasowo poluzować swój próg akceptacji na tę materię i dać szansę filmowi, bo Miller naprawdę dobrze w nim wypada. To nie jest Flash z JL Snydera/Whedona. Taki neurotyczny żartowniś ciamajda dobrze działa jako comic-relief, postać poboczna, ale nie jako główny filar całego filmu. Dlatego podoba mi się, że we Flashu Barry dojrzewa i zdaje sobie sprawę ze swojego irytującego charakteru. Paradoksalnie zadziałało to na podstawie kontrastu, bo jednocześnie film, by uzyskać ten efekt przemiany postaci, prezentuje nam najbardziej skrajnie irytującą wersję postaci Barry’ego! Jeśli oglądałeś/-aś trailery, wiesz czego się spodziewać. W mojej opinii ten zabieg zadziałał i jednocześnie pozwolił odciążyć fabułę z paru innych ewentualnych problemów. A, i rodzina Barry’ego jest latynoska. Komiksowi puryści muszą przetrwać kolejny „sabotaż” oryginału. Dla mnie takie zmiany wprowadzone w tym filmie dodają kolorytu i tyle.

Wielu widzów będzie zawiedzionych brakiem Cavilla, ale znając już fabułę Flasha, ja tu nie widzę miejsca dla jego Supermana. Odczuwa się pewien kompromis, który wynikł z nagromadzenia konfliktów na płaszczyźnie kreatywnej. Nie mniej historia opowiedziana przez film radzi sobie z tymi problemami z zaplecza i przekonująco wypełnia tę pustkę. Sporo w tym zasługi ma Sasha Calle wcielająca się w Supergirl, która dostała bardzo malutką rolę, żeby nie powiedzieć drugoplanową, i której to rola służy, przynajmniej na papierze, jedynie jako pretekst do popchnięcia głównego wątku do przodu. Film jest o Flashu oraz o Batmanie. Supergirl ukazana jest w ich cieniu i czuję, że to była dobra decyzja ze strony filmowców, bo dzięki temu film jest skoncentrowany na tym co istotniejsze i uniknięto dodatkowego rozdmuchania wielowątkowej fabuły. Ogląda się to lekko i bezboleśnie. I mimo niewielkiej roli w tym filmie, Calle daje z siebie bardzo wiele. Oglądając, zastanawiałem się, jak tej aktorce, której postać tzw. „character development” ma znikomy, udało się tak mocno podkręcić dramaturgię? Widzę tu jednak przestrzeń na malkontenctwo. Ale nie z mojej strony.


CAMEO I MUZYKA

Teraz skręcę w kierunku cameo, które od początku pierwszych plotek dotyczących filmu, obok pojawienia się Michaela Keatona jako Batmana, były główną pożywką marketingową. Jest ich dużo, ale nie mają większego znaczenia dla samej historii. Część drużyny Ligii Sprawiedliwości jest tylko przez chwilę i służy przedstawieniu w jakim miejscu swojego życia aktualnie znajduje się Barry. W tym miejscu mamy powtórkę z poczucia humoru Whedona w postaci bezczelnie zerżniętego polaryzującego gagu. Na tyle charakterystycznego, że o ile pierwszy raz (w JL) mi to nie przeszkadzało, o tyle wolałbym, żeby mi nie przypominali o istnieniu tej wersji filmu. Wiedząc o wątku filmowego multiwersum oraz o mnogości cameo, wiele gościnnych występów nie powinno dziwić. Są ukazane zdawkowo w ramach wizualizacji kosmolgii w Mocy Prędkości (sic!). Toteż drażnić może ewentualnie konsekwentnie sztuczne modele CG zamiast żywych (sic! x2) aktorów. Nie mniej jednak jedno z takich cameo oraz cameo z końca filmu (już odegrane przez postać z krwi i kości) bardzo mnie pozytywnie zaskoczyły! Miałem to szczęście, że nie natrafiłem na żadnego spoilera przed seansem filmu, ale polecam śpieszyć się i samemu się przekonać o tym, zanim ktoś Ci popsuje ten efekt!

Krótko wspomnę o muzyce. Kilka znanych „nut” ma tu swoje cameo, oczywiście. Tu i ówdzie mamy kilka fajnych pasujących rockowych kawałków podczas speedsterowania. Od pojawienia się Keatona dominuje muzyka Danny’ego Elfmana – ale przede wszystkim pompatyczny główny temat filmowy. Chóralnych, gotyckich melodii brakuje (jest trochę, ale nie tyle co u Burtona). Nie ten rodzaj filmu. Możliwe, że przez efekt nostalgii, batmanowa muzyka przyćmiła pozostałą ścieżkę dźwiękową, bo reszta wyparowała mi z pamięci po wyjściu z kina. A może to też z tego powodu, że kompozycja Benjamina Wallfischa kręci się wokół klasycznego Elfmana i odbija się w nim jak echo.


PODSUMOWANIE

Bezpośrednio po zakończeniu oglądania byłem przekonany, że nie ma mowy o tym, by uniwersum w tym kształcie, w jakim pozostawiono je we Flashu, mogłoby być kontynuowane. Tymczasem dotarły do mnie plotki odnośnie dalszych losów filmowego uniwersum DC pozostające o dziwo w związku z tym filmem. Cieszy twist na końcu, ale miałem wrażenie, że to laurka dla fanów jednoznacznie wskazująca pożegnanie z tym światem. Tymczasem plotki jakie do mnie dotarły są sprzeczne z tym przekonaniem. Jeśli faktycznie do tego dojdzie, będę jednocześnie pod wrażeniem odwagi i konsekwencji Gunna oraz zaniepokojony czy to czasem nie „za dużo”? Ciężko to wyjaśnić bez spoilerów. Generalnie boję się zbytniej eksploatacji nostalgii i problemów na dalszej drodze, w tym kolejnych rebootów w razie porażki…

Seans uznaję za bardzo udany. Polecam obejrzeć w kinie ze względu na niespodzianki. Jeśli nie masz takiego ciśnienia, może warto poczekać na streaming, to chociaż CGI nie będzie aż tak kuć w oczy. Nadmienię, że nie lada gratką było obejrzeć kultowe filmy Burtona. 7 godzin oglądania jest wyczerpujące fizycznie, ale z kina wyszedłem bardzo usatysfakcjonowany. Co prawda, filmy widocznie zestarzały się. Szczególnie mogą boleć niektóre cringe’owe zachowania postaci. Ale mam duży sentyment do tych historycznych filmów, które miały ogromny wpływ na popularyzację Batmana i przyczyniły się do ewolucji tej postaci w komiksach. Śmiało mogę przyznać, że po społu z serialem animowanym te filmy były punktem zapalnym w początkach mojego zainteresowania komiksami oraz gatunkiem super-hero.