niedziela, 20 lutego 2022

#111 Swamp Thing Annual #5 (1989)

Późnym wieczorem wleciał ponad 30-letni annual Swamp Thinga z przejętej dostawy szmuglowanej do Czech. Fajnie się czyta komiksy, które dla odmiany nie są moim własnym wydatkiem. Korzystam z tego, że pomagając koledze w zdobyczach przewija mi się przez ręce towar, z którym w normalnych okolicznościach pewnie w ogóle nie byłoby mi dane obcować. Nawąchałem się, liznąłem (nie literalnie) klimat i cieszę się z doświadczenia. "Dłuższej recki" nie będzie, bo to za mało materiału, by jakkolwiek sensownie ocenić fabułę. Rysunki są fajne, detaliczne i realistyczne mimo technologicznych ograniczeń w uzyskaniu detalu. Krótsza historia składająca się na ten annual rysowana jest przez mojego ulubieńca Mignolę do scenariusza Gaimana. Główna postać tryska charakterem i ciekawie czyta się jej monolog. Inna sprawa, że runu zupełnie nie znam i ciężko mi docenić w szerszym kontekście.


Nawet nie oceniam za bardzo pisanej krótszej historii. Bo to trochę dłuższy prawie-monolog jednej postaci i nie ma tam żadnej akcji. Jak na zaledwie kilka stron komiksu, bardzo dobrze jest nakreślony charakter postaci (której w ogóle wcześniej nie znałem) i intrygujący, bo czytelnik łapie się sam, o czym ona właściwie bełkocze, ale po lekturze całości, zaczyna się krystalizować ciekawostka. Taki mały rodzynek.

Wiem, stwierdziłem, że za mało materiału, by napisać coś więcej, ale wczoraj przed snem chodziła mi po głowie ta historia i analizowałem. Broni się sama, mimo kilku drobnych odwołań do poprzedzających wątków (których nie czytałem), bo one jedynie wskazują na miejsce w szerszym runie, stanowią pretekst a nie są tak naprawdę istotnym przedmiotem scenariusza. Główny wątek kręci się wokół innych postaci (Swamp Thing jest nieobecny), które konfrontują ze sobą spojrzenie na kwestię pacyfizmu i używania przemocy. Pokazuje jak przeświadczenie o inności doprowadza do absurdalnych aktów przemocy a zmagania wielu służb i osób autorytarnych same prowadzą do eskalacji konfliktu, gdzie w końcu całym problemem zajął się z pozoru nic nie znaczący człowiek, który bezceremonialnie... porozmawiał. Nie czuję tu nadzwyczajnego moralizatorstwa, przedstawione sytuacje są oczywiście skrajne i fantastyczne, bo w końcu mają miejsce w komiksie a i przesłanie jest raczej subtelnie ukazane, choć czytelnie. Polemika z drugą stroną jest podjęta, bo jedna z postaci kreowana na największego dupka zdradza, że była kiedyś hipisem, ale zraziła się do ruchu pacyfistycznego, bo poczuła się oszukana obiecankami wizji pokoju. Przy czym pobudki tej postaci nie były idealistyczne, szukał wśród hipisów okazji do ćpania i wolnego od ograniczeń życia. To mówi samo za siebie. Wyszło mi streszczenie, ale przypadła mi do gustu tak prowadzona narracja, szczególnie, że kontrastuje ze świeżo czytanym The Nail, bo nie wali tak obuchem.

A, i jest tu Batman, ale tylko dla jednego "running joke" 😛

#110 JLA Another Nail

Po całkiem udanej lekturze The Nail, wziąłem się za kontynuację. Tytuł JLA Another Nail trochę myli, bo myślałem, że powtórzy formułę poprzedniego komiksu, tylko w innym kontekście, np. DC bez Batmana albo będzie kontynuacją poprzednich wątków, ale wprowadzającą kolejny drobny element wywołujący efekt motyla. 

Tymczasem Another Nail zaczyna się w momencie,  kiedy kończy się The Nail, opowiada o początkach Supermana w JLA oraz o wojnie Nowych Bogów. Nie ma tu "następnego gwoździa". Za to przypomina o pewnych urwanych wątkach z poprzedniego komiksu, który skutecznie sprawił, że zapomniałem o nich w trakcie czytania, choć zwykle jestem wyczulony na tego typu braki. Z tego tomu wylewa się jeszcze więcej miłości Davisa do konwencji i historii superbohaterskich. O ile The Nail było dobrze skrojone pod świeżego czytelnika, o tyle taki czytelnik w Another Nail będzie zagubiony. Mnogość pozornie nie powiązanych ze sobą wątków, pojawiające się drugoplanowe postaci z nikąd (niby takie cameo, ale bez wiedzy w temacie mogą wprawiać w konsternację) i rzecz, od której zdawałoby się "elseworld" powinien być raczej wolny, bo zwykle dotyczy różnych roszad redakcyjnych i zmian w strategii wydawnictwa: ogromny multiwersalny kryzys, zagrażający całej egzystencji... Byłem oszołomiony przez nagromadzenie fajerwerków, popkulturowych odniesień i ciągle rosnące zagrożenie. Spodziewałem się, że będzie to niedociągnięty fabularny gigant, po którym z ulgą stwierdzę: uf, już koniec. Tymczasem autor przewrotnie udowadnia, że można pisać wielowątkowe kryzysy bardzo solidnie, bez sinusoidy satysfakcji. Owszem, sporo tu "bzdur", ale w mojej opinii mieszczących się w konwencji i nie powodujących zgrzytów i odpowiednio domykają poszczególne wątki i wyjaśniają "naturę rzeczy". Mamy tu przenikanie różnych wersji światów, podróż w przeszłość i walkę z dinozaurami, inwazję nie z tego świata, typową dla super-tytułów fluktuację mocy, walkę między bohaterami wynikającą z nieporozumienia, odkupienie upadłego bohatera, "zmartwychwstanie", przekazanie mocy innej postaci itp. Dużo komiksowej sztampy, ale podanej w sposób zgrabny i przemyślany, ponieważ całkowicie kontrolowany przez jednego autora, zarówno w scenariuszu jak i w ołówku, bez punktów do zaliczenia od redaktora. Do czego bym się przyczepił to ten dysonans między poprzednim a tym tytułem. Poprzedni był prosty i podawał na talerzu czytelnikowi wszystkie niezbędne do zrozumienia historii elementy. W tym łatwo się pogubić i przez dłuższy czas meandrować od wątku do wątku i napotykać elementy obce dla żółtodzioba. Mimo że sam mam jakąś wiedzę na temat uniwersum, już samo przeświadczenie pozostawione po The Nail spowodowało skonfundowanie. Ale to kwestia podejścia. Inna rzecz, już od tego niezależna, to dziaderski humor, który często działa, choć bez przesadnego efektu, ale tutaj bywał na poziomie, przez niektórych czytelników mogącym być uznanym za żenujący. Co bardziej wrażliwi mogą odbić się od kilku szowinistycznych wstawek, ale nie jest to też jakiś specjalny dramat i nie rzutuje na całość negatywnym światłem. Ot czepialstwo z mojej strony, co by za kolorowo nie było. A i jest trochę za kolorowo: dużo postaci, efektów, ferii barw, dużo koronkowej roboty w nakładaniu koloru, aż do przesady. Oczopląsu można dostać.

Rysunkowo poziom bardzo wyrównany, autor nie korzysta ze skrótowców, w każdy rysunek wkłada taką samą ilość rzemiosła. Jest szczegółowy i dba o naturalność postaci. Kreska czysta, precyzyjna, ale i z komiksowym dynamicznym sznytem. Autor tym razem trochę więcej eksperymentuje z układem kadrów, są bardziej dynamiczne i podkreślają pędzącą do przodu akcję. Parę razy nie do końca był dla mnie czytelny układ dymków, ale to już kolejne czepianie się z mojej strony.

Jakby mi te dwa tomiki zabierały za dużo miejsca to pewnie bym puścił dalej, ale są dość przyjemne w lekturze, to bardzo cienkie trejdy i uzupełniają wiele motywów przewijających się przez moją kolekcję, więc raczej w niej zostaną. 





niedziela, 6 lutego 2022

#109 JLA The Nail

The Nail to ciekawy koncept na elseworld, który nie wywraca do góry nogami znanych postaci, poddając istniejący materiał przekształceniu w formę wariacji na temat. Alan Davis wprowadza jeden mały element, który jak efekt motyla, wpływa na pewne wydarzenie, powodując, że świat bohaterów DC powstawał bez Supermana.

Struktura opowieści jest raczej prosta i czytelna, a tam gdzie przewidywana konkluzja mogłaby zdawać się zbyt oczywista, autor korzysta z fałszywego tropu, ale który nie prowadzi do irytacji, jedynie zaskakuje i może cieszyć, ewentualnie pozytywnie śmieszyć. W posłowiu Davis zdaje nawet świadectwo z celowości pewnych uproszczeń w prowadzeniu historii - komiks nie jest obciążony ciągłością fabularną rozbudowanych wieloletnich serii, od której nowy czytelnik mógłby się odbić (choć dla większych weteranów znajdą się jakieś kąski tu i ówdzie). Narracja jest jak na mój gust aż nazbyt dosłowna - wszystko jest podane na talerzu i, mimo zapewnień autora o swojej świadomości w temacie subtelniejszego budowania świata przedstawionego za pomocą rysunku, nadużywa ciągłego komentowania postaci - co właśnie robią i co się właśnie dzieje (przy czym w wielu przypadkach informacja na rysunku jest wystarczająca, więc ów komentarz jest zbędny). Szanuję jednak decyzję twórczą i, o dziwo, choć często przy okazji ramotek narzekam na tego typu zabiegi, tu szybko zaakceptowałem to i nie przeszkadzało w odbiorze. Tym bardziej, że akcja naprawdę zgrabnie jest prowadzona.

Na ewentualne fabularne ułomności przymykałem oko, bo problem ukazany w komiksie jest dla mnie istotny i wynikające z niego perturbacje łatwo znajdują odbicie w naszej rzeczywistości, co na co dzień uwiera jak kamyk w bucie a okazjonalnie doprowadza do szewskiej pasji. Antagonizm, dezinformacja, manipulacja i propaganda. Eh, tytuł, choć niezbyt subtelnie i, przyznaję, jednostronnie wskazuje na oczywiste konsekwencje naginania faktów i podawania ich w naprowadzającym do nadinterpretacji świetle. W ramach podanej konwencji nie przeszkadza mi, że brakuje tu niejednoznaczności i większej liczby odcieni szarości, bo historia od początku wskazuje, co jest kłamstwem i skupia się na niemiłych konsekwencjach propagandy, jak irytująco zniekształca obraz prawdy. Temat przedstawiony może i banalnie, można rzec nawet w sposób protekcjonalny. Wielu osobom mógłby zdać się niepotrzebny i obrażający świadomość i umiejętność selekcji informacji. I kiedyś bym to pewnie uznał za zbędną dydaktykę, ale niestety z przykrością ostatnimi czasy zauważam, że taka dydaktyka jest potrzebna, nawet w takiej formie, bo jesteśmy otoczeni przez więcej idiotów, niż mogłoby się zdawać, którzy łatwo dają się wciągać w antagonizujące gównoburze.

Wątki są zakończone w całkiem sprytny sposób, i o ile nie zrazimy się mało subtelnym moralizatorstwem i utrzymamy założenie, że komiks nie ma być ciężkim dziełem wytężającym nas do refleksji na tematy społeczne, to zakończenie może ubawić i sprawić satysfakcję. Jak się czyta głupotki superbohaterskie, to należy spodziewać się rozrywkowych zabiegów i tak należy odbierać formułę The Nail. Poruszone głupotki dla mnie się bronią, o ile autor wprowadza je w przemyślany sposób, by uzyskać konkretny efekt – tej umiejętności scenarzyście nie mogę odmówić.

Rysunkowo bardzo mi się podobało – klasyczna, ale nie odstająca od współczesnej, czysta kreska, bardzo wyważona. Może kolorki zbyt pstrokate i niezbyt wyszukane, ale rzemieślniczo spełniają swoją rolę, nie ma nad czym się rozwodzić. Czytelność akcji oraz bogata mimika postaci to atuty rysunków.

Generalnie komiks polecam zarówno komiksowym żółtodziobom, jak i wyjadaczom. Prosta i przyjemna rozrywka, momentami poruszająca mniej przyjemne aspekty współczesnego życia w społeczeństwie, ale nie popadająca w skrajny defetyzm.



sobota, 5 lutego 2022

#108 Justice League (N52) vol. 1 Origin

Lektura JL Origin z New 52 przypomina mi pierwsze 6 zeszytów Ultimate X-men. Fabuła pędzi na złamanie karku, dużo postaci jest wprowadzane i przedstawiane sobie nawzajem zaledwie na kilku stronach, dialogi wartkie, "szczekające", dużo zgryźliwości. ma to swoje dobre i złe strony. Komiks przypomina popcornowy blockbuster, szybko się rozkręca i na co drugiej stronie pojawia się jakiś zabieg mający na celu wprowadzić efekt "wow". Udało się przedstawić całą główną obsadę w jednym tomie, który jest skrojony pod osobę, która nie czytała wcześniej nic, jedynie kojarzy bohaterów z innych popculturowych mediów. Dzięki temu zapoznanie mamy już za sobą i można cisnąć kolejne wątki. Ale niestety nic poza tym nie wnosi, ot efekciarskie sprawdzenie obecności przed rozpoczęciem lekcji 🙂

Co do rysunków, to przyznam szczerze, że one mnie bardziej zachęcają do czytania niż scenariusz. Lee to dobry rzemieślnik o reputacji z jedną z najdłuższych historii w komiksach. Sprawnie posługuje się bardzo detalicznym rysunkiem. dużo bardziej przypada mi do gustu jego wyrobiony, możliwe że nieco rozdmuchany, styl niż uproszczone szkicówki innych artystów. w tym miejscu sobie trochę pomarudzę na osławionego Jocka, który wg mnie jest mocno przereklamowany i wybił się jedynie dlatego, że jego styl jest bardzo specyficzny. Nie odpowiada mi jego niedbałość o detal, przesadzone dysproporcje i puste tła. Żeby nie było, że nie lubię stylizowanych minimalistycznych rysunków z zasady - jednym z moich ulubionych artystów jest Mike Mignola.



#107 Dla Człowieka, który ma Wszystko (WKKBiZDC)

Zakup kierowany impulsem, w sumie chciałem tylko sprawdzić ogólną jakość wydania, bo planowałem zakup tie-inów do Infinite Crisis, które w przyszłości powinny w ramach Bohaterów i Złoczyńców również się pojawić. W międzyczasie kupiłem omnibus, wiec te plany naturalnie nie zostaną zrealizowane, ale lektura Dla Człowieka, który ma Wszystko została. Mimo statusu klasyka i nazwisk Moore'a i Gaimana spodziewałem się ramoty i łudziłem się, że przeczytam to z przyjemnością - liczyłem na zaliczenie zadania z historii a nie dobrą zabawę. Miło się zaskoczyłem, bo choć scenariusze pisane w latach 80 i posiadają naturalnie sporo anachronizmów, narracja nie trąci tak myszką jak inne tytuły, które czytałem z tego okresu i wcześniejszych. Annual #11 i Superman #423/Action Comics #583 są naćkane masą drobnych nawiązań do różnych elementów mitologii Supermana, większości nawet nie byłem w stanie rozpoznać, ale zauważyć bardzo łatwo - są podane jak na suto zastawionym stole biesiadnym i gwarantują wielką wyżerkę dla wieloletnich fanów. Poza tym historyjki są proste i eleganckie. Konkluzje też nie wymagają jakiegoś specjalnego gimnastykowania. Jest satysfakcja. Trochę uderzyła mnie szybkość i bezpardonowość z jaką potraktowano śmierć niektórych postaci, ale współczesne komiksy trochę mnie już do tego przyzwyczaiły. Historia Gaimana to ciekawostka, fajnie przedstawiona jest relacja bohaterów, ale sama historia do niczego raczej nie dąży i najfajniejsze z nią jest poznanie w jaki sposób powstawała. Rysunkowo klasyka jest ok, komiks jest narysowany elegancko i nie zestarzał się tak jak inni jego rówieśnicy, mimo ograniczeń technologicznych okresu. Później wydana historia Gaimana prezentuje różne style i poziom, bo każdy poszczególny element historii został zilustrowany przez kogoś innego. Choć każdy z artystów ma zupełnie inny styl, współgra to z charakterem historii i nie przeszkadza. No, tylko do dwustronicowego epilogu chciałbym się przyczepić - narysowany prymitywnie a i scenariuszowo też jakoś nie widzę jego sensu - komiks mógłby się bez niego obyć, a tak to zastanawiam się co to miało na celu. Pewnie za głupi jestem.

Wydanie WKKBiZDC (sic!) jest ok. Twarda okładka matowa z gładkimi fragmentami. Nie miałem problemów z szyciem, jak co po niektórzy. Skład jest ok, tłumaczenie też w miarę poprawne, choć bez rewelacji. Kilka drobnych błędów, kilka niekonsekwentnie używanych zwrotów, kilka kompromisów w trudniejszych miejscach i bardzo dyskusyjne tłumaczenie wykrzyknienia "Great Scott!", ale inne fatalne polskie tłumaczenia nieco mnie "zmiękczyły" i cieszę się, jeżeli dostaję coś co da się czytać bez zgrzytów co kilka stron. Poza tym muszę docenić wysiłek przy tłumaczeniu moorowych epitetów i kryptońskiego żargonu. Nie podoba mi się rodzaj papieru - coś między matem a gładkim (satyna?). Jest gruby, rysunki wyglądają ładnie, ale bardzo nieprzyjemny w dotyku, taki szorstki. No i brak tytułu na grzbiecie. Żadne uzasadnienie tej decyzji nie do zaakceptowania dla mnie.

Nie mniej jednak, gdyby nie to, że już kupiłem omnibus, to czekałbym na tie-in'y do Infinite Crisis z tej kolekcji. Co z kolei polecam innym czytelnikom, bo niestety Egmont "upuścił piłeczkę" (hehe, autorskie tłumaczenie idiomu, proszę, zgrzytajcie zębami 😃) i dostarczył jedynie główny event w swoim wydaniu i jak dotąd nigdy nie uzupełnił tej wybrakowanej historii...



Chociaż jak tak się zastanowię nad tym grzbietem... Wydawca idzie za ciosem, takie czasy - wydanie dla współczesnego czytelnika, który przeczyta, odłoży na półkę i nie wróci do tego, to po co mu tytuł? 🤔

A bez sarkazmu: teraz przy pojedynczych tomach ten problem może wydawać się błahy, ale przecież kolekcja planowana jest na kilkadziesiąt tomów - szukanie lektury w panoramie będzie znacznie utrudnione...

#106 Doktor Strange (Marvel Now 2.0) tom 3

3 tom Doktora Strange'a z Marvel Now! 2.0 podobał mi się znaczni bardziej niż 2, chociaż czuć, że między poszczególnymi wątkami dzieją się jeszcze jakieś rzeczy w innych komiksach, których nie czytałem. Mimo to fabuła broni się ciekawymi dialogami, samoświadomym komentarzem na temat absurdów związanych z magią i jeszcze wywróceniem do góry nogami sztampy dającym zaskakujący efekt. Jak w poprzednim tomie - masa nawiązań do wydarzeń i postaci, o których nic nie wiem, ale ignorując ten fakt czyta się bardzo dobrze i ewentualnie może zachęcić do głębszego zapoznania się z historią tego bohatera.

Rysunki, choć zastosowano bardzo szkicowy charakter, któremu jednak nie brakuje detalu, spodobały mi się. Trochę ciężej ogląda się, kiedy rysunki dominują dosłownie gryzmoły, ale całokształt jest ok.



#105 Green Lantern Revenge of the Green Lanterns

Revenge of the Green Lanterns przeczytane jako uzupełnienie runu Geoffa Johnsa - zacząłem od głównych tytułów jego runu (Rebirth, Sinestro Corps War, Blackest Night i oczekujące na przeczytanie Brightest Day) z pominięciem mniej istotnych tomów (w końcu masakrycznie dużo jest tych tomów), ale w trakcie czytania uznałem, że podoba mi się na tyle by pochłonąć całość. Trochę nie po kolei, ale nie przeszkadza mi to jakoś. Nie czytałem starszych komiksów z Green Lanternem, ale, mimo że Johns wyraźnie czerpie garściami z historii, nawiązując do znanych motywów i przywracając zmarłych/zaginionych bohaterów, nie czuję się jakoś specjalnie zagubiony. Zauważyłem za to ciekawy retcon rzucający nowe światło na romans Hala z nastolatką 😉 Potwierdzam, że ten run to bardzo dobry pomysł dla zielonolatarnianych nowicjuszy na rozpoczęcie przekopywania się przez historię Green Lantern Corps. A ten tytuł jest tego znakomitym przykładem.

Oczywiście wszystko przy akceptacji faktu, że to jest taka kosmiczna telenowela z bitką i "fajnymi" tekstami, ambitna w swojej rozległości i rozbudowie świata przedstawionego, ale fabularnie to nadal pretekstowe superhero wśród gwiazd. Ja taką pretekstowość lubię i nie potrzebuję wielowarstwowej intrygi, by po prostu dobrze się bawić.

Rysunkowo nie będę się powtarzać: wszystko trzyma wyjątkowo wysoki poziom warsztatu, jak z resztą cały run. Zachodzę w głowę, jakim cudem na tylu stronach udaje się artystom pokazywać w kółko ten sam gwiezdny "pejzaż" roświetlony różnokolorowymi fajerwerkami i nie jest to nudne.

Do albumu dołączona była jakaś ramotka, ale w momencie tego pisania już nie pamiętam o czym, pamiętam, że przeczytałem bez bólu, więc luz. 



#104 Batman Metal tom 3 Mroczny Wszechświat

Uff, kolejny komiks dokończony w ten weekend! Czytam kilka rzeczy na raz, w zależności od sytuacji i humoru. Tym razem zamknąłem za sobą rozdział pt. Batman Metal ostatnim 3 tomem - Mroczny Wszechświat.

Bałem się tego. Bałem, że się poirytuję i znajdę potwierdzenie powszechnej opinii, że to zagmatwany kuriozalny crap. Miło się zaskoczyłem. Końcówka, co prawda już tradycyjnie w przypadku Snydera, odstaje od całej reszty i jest raczej słaba. Epilog brzmi bardziej jak zapowiedź wydawnicza, naćkana jeszcze nic nie znaczącymi dla fabuły hasłami, które rozpoznaję, bo znam tytuły następnych w chronologii komiksów... Ale komiks to nie tylko te kilka słabych stron na końcu. Reszta trzyma naprawdę solidny poziom, oczywiście jeżeli podejdzie się do tego tytułu z odpowiednim nastawieniem.

W odróżnieniu od większości kryzysów i innych wielkich eventów, Dark Nights Metal nie stanowi jedynie komercyjnego chwytu, byleby sprzedać jak najwięcej tytułów wielu serii. Owszem, z ekonomicznego punktu widzenia, ten element nadal jest tu obecny, choć większość tie-in'ów z tego tomu całkiem mnie ubawiła. Czy były konieczne dla zapoznania się z "wielkim planem" głównego prowodyra? No nie, ale też nie widzę w tym jakiejś szkody dla pobocznych serii, innych autorów, ani też dla czytelnika. Większość tie-in'ów jest zupełnie opcjonalna, a jedyne co konieczne jest do przeczytania to "samodzielne" one-shoty i główna seria. To dla antykomercyjnych marud.

Niektórzy mogliby się także czuć zwiedzeni okładkami, z których większości wycieka klimat heavymetalowy i budzą niesamowite, inspirujące motywy. W większości jednak stanowią ładne opakowanie i niewiele mają wspólnego z zawartością. Historia, choć zwariowana i skacze po wielu konceptach, musiałaby być jeszcze bardziej rozbudowana, by te wszystkie "okładkowe obiecanki" spełnić. W moim odczuciu okładki stanowią estetyczne wyżycie się twórców w ukierunkowanej stylistyce - mi to odpowiada i nie przeszkadza.

Snyder też wcześniej był znany z historii łatwych do przyswojenia dla świeżych czytelników. W miarę nabierania renomy i większej swobody w pisaniu, zaczął sobie pozwalać na bardziej wymagające motywy nawiązujące do historii komiksu bohaterskiego, żonglowania nimi i przeinaczania. I Dark Nights Metal ma to w sobie wszystko, i nie zawsze służy to historii, tylko zabawie autora (która ciebie drogi czytelniku niekoniecznie musi bawić). Sporo rzeczy ginie w infantylnym bełkocie łączącym znane zasady działania Multiwersum z nowymi zasadami, które Snyder wplata a nawet bombarduje nimi byle dociągnąć jakiś motyw 😃 I jest tego dużo. I można się od tego odbić, rozumiem. Dla mnie jednak stanowi to piaskownicę autora, który kocha swoich bohaterów i uwielbia tworzyć nowe rzeczy i dba i głaszcze po dziedzictwie pozostawionym przez wcześniejszych autorów. I widać tu artystyczną rękę Capulo - w sensie dużo elementów fabularnych pojawia się tylko po to, by pokazać jakiś bajerancki rysunek. Dla mnie zagrało. Bo spodziewałem się zwariowanego, niekoniecznie sensownego, akcyjniaka z poczuciem przygody. Z całym bagażem tej konwencji do potęgi. Ale mam wrażenie, że jestem jednym z nielicznych fascynatów multiwersalnych historii. I akurat siedzę teraz w Authority, posoce, wibracjach, Multiversity, itp. Dla mnie te tytuły cudownie się komplementują.

Co do polskiej edycji Batman Metal, parę razy zirytowałem się na jakieś głupoty tłumaczenia, typu ktoś zwraca się do bohaterki jak do mężczyzny, czy niekonsekwentne tłumaczenie ksywy bohatera (raz po angielsku, raz po polsku). Ale ogólnie nie przekroczyła mojej granicy tolerancji. A może ja po prostu tak kocham te metalizowane okładki i szukam pretekstu by nie wymieniać tego na biedniejsze amerykańskie trejdy? Może być i tak. Poczytamy, zobaczymy. Bo przede mną jeszcze sporo po-metalowych komiksów czekających w kolejce.




#103 The Authority tom 4 Narodziny

4 tom The Authority: Narodziny kontynuuje wątek, na którym zakończył się poprzedni tom (ale obie historie nie cierpią z powodu jakichś braków ciągłości fabularnej, gdyby ktoś miał czytać serię fragmentami). Po trzech tomach konsekwentnie pisanych i rysowanych przez stały skład autorów, tj. Ellisa i Hitcha, w czwartym pałeczkę przejmują Millar i Quitely. Obaj panowie są specyficzni na swój sposób. Scenarzysta dodaje nutkę "edgy" i ironii do historii a rysownik brutalnie rozprawia się z postaciami, które pojawiają się, by zginąć. Tym razem Authority walczy o pieczę nad nadzwyczajnym dzieckiem, od którego zależą losy świata. A walczą z typowym złolem któremu uroił się własny plan na zbawienie świata. Autorzy wykorzystują parodystycznie obraz postaci z typowych komiksów super-hero, przede wszystkim z avengersów. Millar serwuje nieszablonowe rozwiązanie konfliktu i za to go szanuję. Pokazuje, że nie trzeba każdego komiksu bohaterskiego kończyć tak samo i wyrachowana kalkulacja może brać górę nad romantycznym idealizmem.


#102 The Authority tom 3 Zaćmienie

The Authority tom 3 - Zaćmienie przeczytane. Niedawno w jakimś komentarzu wyraziłem ubolewanie, że nie pisze się już popularnych serii na zasadzie krótszych historii z otwarciem i zamknięciem, bez konieczności czytania całości by mieć jakkolwiek podomykane zaczęte wątki, z motywami łączącymi te historie jedynie tak w tle, nie obciążając zanadto historii ciężarem ciągłości narracyjnej. Jak w wielu serialach w latach 90 🙂 I Authority właśnie przynosi mi tego rodzaju doświadczenie, z tym że, choć to komiks współczesny, ma już ponad 20 lat. Zaćmienie to kolejna historia opowiadająca o zmaganiu się z jakimś nietuzinkowym przeciwnikiem. Jestem zachwycony jak autorowi udaje się przedstawić overpowered bohaterów, dla których wydaje się nie ma rzeczy niemożliwych a jednocześnie dla każdej akcji scenarzysta ma jakieś przemyślenia dotyczące możliwie realistycznych konsekwencji. I zaskakuje ciekawymi przeszkodami (intrygującymi i wytężającymi wyobraźnię), z którymi postacie muszą się zmierzyć. Tym razem walczą z... gargantuicznych rozmiarów kosmiczną żywą istotą skali planetarnej i wyruszają na ekspedycję z rodzaju takich jakie kojarzą nam się z "Było sobie życie" czy "Osmosis Jones" 😉 Seria potrafi zgrabnie przedstawić kryzysy o niebotycznej skali, jednocześnie nie popadając w skomplikowane abstrakty jak u Morrisona czy w tępą rozpierduchę mniej ambitnych tytułów roszczących sobie prawo do bycia... ekhem... "epickimi". Zakochałem się w serii i zachciało mi się upgrade'u pierwszych tomów do wersji anglojęzycznej. Tak się złożyło, że kolega miał w ofercie, no nie mogłem przepuścić takiej okazji. Tym bardziej, że dwóch gości przede mną zrezygnowało - to musiało być przeznaczenie 😃



#101 Batman vs Deathstroke

Liznąłem Deathstroke'a Priesta w albumie Batman vs Deathstroke. Mam podobne odczucia do niego jak po lekturze Kings of Fear (oczywiście porównania są bezcelowe, bo to jednak dwie zupełnie inne bajki, stąd też zaskoczony jestem własną konkluzją). Podoba mi się pomysł na historię poddającą w wątpliwość kto jest prawdziwym ojcem Damiana i która eksploruje charakter tytułowych postaci, wykorzystując kontrasty i porównania między nimi w zakresie zasad jakimi się kierują, taktyki podczas walki czy podejścia do "wychowywania" swoich dzieci. Jak w Kings of Fear miałem momentami wątpliwości czy postać zachowała się zgodnie ze swoim charakterem to tu to tam, ale ostatecznie służy to wszystko jakiemuś interesującemu pomysłowi, więc odłożyłem na bok swoje czepialstwo. Co do zakończenia, to wolałbym jakby zakończyło się na wnioskach, do których dochodzi Batman i to byłoby odpowiednio satysfakcjonujące (choć uważam, że do podobnych wniosków doszedł wiele lat wcześniej, ale bez tej zmiany, nie byłoby w ogóle tego komiksu) - pokazanie czytelnikowi dowodu na to kto ostatecznie jest ojcem było wg mnie niepotrzebnym dopowiedzeniem. Przez cały album kwestia ta jest raz bagatelizowana, innym razem skutecznie poddana wątpliwości. Końcówka w moim odczuciu trochę to rujnuje, ale rozumiem że pojawią się to dla komiksowych historyków i dla tych, co nie lubią otwartych zakończeń.

Poza akcją i intrygą album funduje dawkę dobrego humoru roziskrzoną temperamentem obu panów.

Rysunkowo na bardzo wysokim poziomie rzemiosła, wszystko jest ładne i to w sumie tyle. Podobało mi się wykorzystanie bardziej oldschoolowych strojów obu bohaterów w jednej ze scen.

Album fajnie uzupełnia moją kolekcję, więc raczej w niej zostanie na dłużej. Nie wiem czy chcę dalej inwestować w DS Priesta, może jak nadarzy się jakaś większą okazja czy w jakimś spokojniejszym zakupowo miesiącu... Na FOMO raczej nie będę cierpieć, z powodu tej serii.



#100 Batman Kings of Fear

Ale to było świetne! Jak mi się to miło czytało a jak pięknie to wygląda! Zakochałem się w warsztacie Kelley'a Jones'a. Cudownie przejaskrawione komiksowe pozy, przesadna muskulatura i często aż groteskowe wyrazy twarzy... to widać na pierwszy rzut oka... ale poza tym niesamowicie przemyślany układ kadrów, nietuzinkowe sekwencje, przeplatające się sceny, efekciarskie korzystanie ze światłocienia - każda strona to zabawa komiksowymi środkami wyrazu! I jeszcze do tego cudownie tęczowe a jednak nieujmujące mroku rysunków kolory nakładane przez panią Madsen.

Czytałem opinie, że scenariuszowo nic specjalnego i tak też do tego podszedłem, mając nadzieję, że chociaż trochę akcji tu będzie. Jak miło mnie zaskoczyło, że poza akcją wspaniale przedstawioną przez Jones'a, Peterson serwuje niezły rollercoaster po psychice Batmana. Pomysł na "terapię" ze Scarecrow'em uważam za świetny. Choć zakończenie nie wstrząsnęło jakoś specjalnie, to całość prezentuje całkiem solidny poziom. Owszem, można zacząć się czepiać detali, jakim cudem do niektórych wniosków Scarecrow dochodzi, nie znając szczegółów na temat personaliów Batmana albo czemu Batman w ogóle dał się w to wszystko wciągnąć, ale dla mnie pomysł jest wystarczającym pretekstem, by odsunąć te analizy na bok i cieszyć się niebanalnym komiksem.


jeden z nielicznych komiksów, którym miałem czelność męczyć moją lubą, pokazując niektóre strony i tłumacząc czemu są tak zajebiste 😃


#99 Batman Metal tom 2 Mroczni Rycerze

Kontynuuję kucie metalu. 2 tom polskiej edycji nosi podtytuł "Mroczni Rycerze" i poza zeszytami głównego eventu zawiera szereg originów Batmanów z Mrocznego Multiwersum. Większość wg schematu: dobry Batman przeżywa punkt zwrotny w swoim życiu, zdobywa moc związaną z innym bohaterem, siła go korumpuje i doprowadza do zapaści jego świata, tuż przed totalną anihilacją pojawia się Batman, który się śmieje ™ i dość łatwo przekonuje Batmana-rezydenta do opuszczenia swojego świata i do szukania swojej szansy na "lepszej stronie" Multiwersum i dochodzi do zetknięcia z tą wersją Batmana już na Ziemi-0. Schemat powtarzalny i niezbyt ambitny, ale swoje zadanie realizuje dobrze - w bezbolesny sposób przedstawia szereg kolejnych "nowych postaci". Nie każda z nich ma wystarczająco wiele miejsca by błyskać w dotychczasowych zeszytach głównego eventu, więc należy to traktować jako opcjonalny suplement.

Zeszyty Snydera już o głównym wątku są mocno obciążone kosmicznym bełkotem, scenarzysta stara się uzasadnić dlaczego coś działa, jak działa i nie wychodzi mu to tak dobrze jak innym światotwórczym autorom, jak Morrison czy Johns, ale mam wrażenie, że też specjalnie nie próbuje udawać, że jest inaczej i raczej dobrze się bawi, żonglując różnymi motywami. Spora część trywialnego bełkotu traci swój campowy urok po przełożeniu na język polski i tu trudno kogokolwiek winić, kwestia kulturowego przeświadczenia. Fabularnie, po przebrnięciu przez mambo-dżambo, Snyder serwuje cudownie elegancki gruby muzyczny tłiścior, który sam w sobie był wart całej lektury 🙂 Muzyka, wbrew pozorom, nie odgrywa w tej serii jedynie roli stylistycznej. W kosmologii DC wibracje, dźwięk i muzyka pełnią rolę, wokół których tłumaczone są zasady podróży między koegzystującymi w tej samej przestrzeni światami. M.in. w Planetary, Authority, Final Crisis czy w Multiversity alegorie muzyczne są powszechne w kontekście przemieszania się między planami. Snyder dodał do istniejącej kosmologii własny twist opierający się na założeniu, a co gdyby ta "kosmiczna muzyka" brzmiała mocniej? Heavymetalowo? Ja to kupuję, dostaję coś, co jest mi znajome, ale jednocześnie stanowi coś świeżego. I jeszcze zaserwował cudowną wariację na temat podróży Batmana przez różne swoje wcielenia sprzed lat, mocno nawiązując do twórczości Morrisona.

Rysunkowo jest różnie - każdy z zeszytów o Batmanach to inny artysta, większość rzemieślniczo ok, niektóre widocznie robione w pośpiechu. Capulo wymiata. Momentami doznawałem oczopląsu i już nie wiedziałem na co patrzę. Czasami kolorysta przesadzał z efektami fx, sprawiając, że sam rysunek był trudniejszy do odczytania.

Podchodziłem do serii z dystansem, choć jestem fanem Snydera, bo sporo jest niepochlebnych opinii a i ostatnie jego komiksy, jakie czytałem, też jakoś do najwybitniejszych nie należały. Tymczasem jestem pozytywnie zaskoczony. Może wiele osób spodziewało się bardziej przyziemnych przygód Batmana z początków kariery Snydera?



#98 The Authority tom 2 Statki Albionu

Drugi tom Authority - Statki Albionu dostarczają tego samego, co poprzedni tom. Poznajemy więcej szczegółów na temat niektórych postaci, bez zalewania nadmierną ekspozycją i bez wymagania znania faktów z innych tytułów czy wiki. Fabuła prosta, niewymagająca, ale angażująca i dostarczająca odpowiednią dawkę rozrywki. Autor nie patyczkuje się z ukazywaniem overpowered bohaterów i jasno daje do zrozumienia, że seria nie jest o tym, jak to trudno pokonywać coraz silniejszych przeciwników. Seria jest o konsekwencjach zmagań z tymi przeciwnikami dla otoczenia i o tym, że nie każda decyzja jest romantycznie moralnie czysta i w życiu, nawet dzielonym w świecie z superbohaterami, jest znacznie więcej odcieni między czernią a bielą. Wiem, banały, ale szkoda że więcej superbohaterskich serii nie ukazuje podobnych banałów w tak zgrabny sposób jak Ellis. Hitch jest niesamowity ze swoją dbałością o formę i kształt - bitwy powietrzne ukazujące latające pojazdy z każdej strony czy bogate niespotykane wnętrza obcych technologii to jest mistrzowski popis rzemiosła i wyobraźni. Mam wrazenie, że tłumacz się zmienił, bo troszkę słabiej niż w poprzednim tomie, ale w zasadzie wspominam o tym tylko w kontekście mojego, zdałoby się, ciągłego marudzenia, na polskie przekłady. A tutaj czytało mi się dobrze.

[edit] Sprawdziłem, ten sam. Oj tam.






#97 The Authority tom 1 Krąg

Rozpocząłem swoją przygodę z The Authority 🙂 Pierwszy tom o podtytule "Krąg" łagodnie wprowadził mnie do tej "części" świata Wildstorm. Sama fabuła nie jest szczególnie wyszukana i zawiła, choć po czytaniu Planetary spodziewałem się większej komplikacji. To solidne super-hero, w którym drużyna bohaterów wspólnie próbuje zniweczyć złowieszcze plany jakiegoś jednowymiarowego szaleńca. Co wyróżnia ten tytuł na tle innych, to zgrabnie napisane dialogi z ciętym humorem, gdzie nawet zwykłe "bojowe wykrzyknienia" potrafią nieść jakiś pomysł. Sporo tu takiej przyziemnej, nieco bardziej realistycznej atmosfery a jednocześnie nadzwyczajne zdolności i zasady działania "kosmosu" są tłumaczone intrygująco skonstruowanym "bełkotem". Mimo że praktycznie nic nie wiedziałem o postaciach, autor wprowadził mnie bez bólu do tego uniwersum i zacieram rączki, by sięgnąć po następne tomy.

Rysunki Hitcha bronią się same. Sporo komputerowych "efektów specjalnych", ale nie odwracają uwagi od świetnej kreski, tylko uzupełniają obraz.

Dużo ostatnio marudzę na tłumaczenia. Tymczasem Wydawnictwo Manzoku sprawiło coś, czego dawno nie doświadczyłem podczas lektury polskojęzycznego komiksu. Przeczytałem bez zgrzytania zębami, tłumaczenie chodzi gładko, nie musiałem robić przerw, by zdezorientowany poszukać "jak to było w oryginale". Możliwe, że nie jest to tłumaczenie idealne, ale podczas lektury nic szczególnego nie wybiło mnie z rytmu, więc nawet jeśli gdzieś tkwią babole, to ja nie zwróciłem na nie uwagi. Dziękuję ❤️



#96 Blackest Night Black Lantern Corps


Book One:

Już powoli kończę swoją przygodę z Blackest Night. Przeczytałem pierwszy tom zbioru mini-serii ukazujących event z perspektywy pozostałych (poza green lanternami) bohaterów DC: Black Lantern Corps. Nie wiem jak to w omnibusie jest ułożone, ale cieszę się, że przeczytałem to PO głównym evencie. Lektura lekka, nawet przyjemna, takie trochę guilty pleasure z fan-serwisem, ale niestety fabularnie to jest ten sam powielany schemat: mała ekspozycja, wspomnienie zmarłych, reanimacja za pomocą czarnego pierścienia, guilt-trip ze strony wskrzeszonych bliskich (powtórne: "to nie jest prawdziwy X, to pierścień pełni kontrolę"), feria kolorów związana z emocjonalnym spektrum, pokonanie przeciwnika lub odroczenie tego w czasie. Czytanie tego jednocześne z głównym eventem, który i tak jest bardzo rozbudowany, niepotrzebnie rozwlekłoby całą historię. Batman Tomasiego zawiera najwięcej głupotek trykociarskich, ale też jest najbardziej treściwą serią i sporo tam smaczków dla fanów. Superman na początku zdziwił mnie kameralną atmosferą, ale w końcu doceniłem klimat horrorowo-slasherowy i motyw opuszczonego miasteczka. Rysunkowo wszystko jak należy. Dużo szczegółowych fajerwerków, dobra rzemieślnicza robota, ale nic specjalnego dla większych artystycznych wrażliwców.




Book Two:

Black Lantern Corps Book Two - kolejny zbiór mini-serii związanych z głównym eventem Blackest Night. Mamy tu historie o trudach z umarlakami JSA, Flasha i Rogues oraz Teen Titans i Dove/Hawk. We Flashu bardzo dużo się dzieje, ale niestety, ze względu na to że niewiele wiem na temat postaci, które tam występują, ładunek emocjonalny nie jest na takim poziomie, na jaki można byłoby liczyć. A potencjał widać w historii - jak poczytam run Johnsa, na pewno lepiej ją odbiorę. Scott Kolins zaskoczył mnie, nie miałem wcześniej do czynienia organoleptycznie z jego rysunkami - podoba mi się szczególnie ze względu na nietypowo stawianą kreskę - bardzo pewnie i z regularną grubością. Trochę gubiłem się jednak z akcją, brakowało mi bardziej płynnych przejść. JSA akurat przedstawia Czarnych Latarników postaci, o których śmierci już wcześniej czytałem - mimo to jednak, historia wypada słabiej. Ale bez bólu przyswoiłem i ładnie to wygląda. Zeszyty Teen Titans utwierdziły mnie, że ta drużyna ma jedne z najbardziej pojeb***ch losów. Mocny shit. No i ja Benesa po prostu uwielbiam. Dobre uzupełnienie Blackest Night, w odróżnieniu od pierwszego tomu, myślę że bardziej istotne w szerszym kontekście, bo wątki stąd pojawiają się w dalszej historii - przy czym nie są obowiązkowe, bo dostajemy potem bryk.

#95 Pax Americana (The Multiversity)

Pax Americana jest częścią The Multiversity Granta Morrisona. Jest to zeszyt rysowany przez ulubieńca, jakim jest Frank Quitely. Uznałem, że ta historia zasługuje na osobną andrzejową tyradę po lekturze. To jest „the best shit” jaki czytałem od dawna. Mój ulubiony Morrison. Intrygujący, ale też nie „za ciężki”, gdzie trzeba się przedzierać przez ścianę alegorii, metafor, nawiązań i czasami „z dupy wziętych” motywów (których odczytać nie potrafię, bo jestem za głupi). Owszem, zeszyt jest naszpikowany niejednoznacznością, ale jest ona cudownie podana i strawna, bardzo satysfakcjonująca.

Narracja, sposób przedstawienia historii, prosty zabieg z odwróconą chronologią – to się czyta dobrze i przyjemnie masuje zwoje mózgowe. Poza tym Pax Americana jest najlepszym przykładem współpracy rysownika i scenarzysty – są tu bardzo abstrakcyjne motywy, które zdałoby się ni cholery nie da się przełożyć na język komiksu – a tymczasem po lekturze język komiksu okazuje się najlepszym medium do przekazania tych konceptów.

Fani All-star Supermana odnajdą tutaj rozwinięcie znajdujących się w tym tytule artystycznych tricków wspomagających narrację (a raczej stanowiących nierozerwalną jej część). Praktycznie każda strona, każda sekwencja jest poddana jakiejś zasadzie i jest w harmoniczny sposób zespolona (borze zielony, ja wiem, że to, co piszę, można odczytać jako kolejny bełkot, ale nie wiem jak inaczej oddać wrażenia z jakimi wiązała się lektura tej historii i jednocześnie nie zaspoilować za wiele).

Frank Quitely i Grant Morrison zaserwowali mi „moją stronę komiksu” – konkretną jedną stronę, która sama w sobie stanowi nieprawdopodobną wartość, nie mówiąc już o całym komiksie. To jest moja ulubiona strona ever. To nie spoiler, spokojnie, tylko chcę przybliżyć, tym co czytali/będą czytać, o którą stronę mi chodzi – moment objawienia pewnej postaci, która odkrywa wzór na poznanie świata. Słowa tego nie oddadzą, bo to brzmi protekcjonalnie, górnolotnie i banalnie. Ale sposób w jaki rysownik przedstawił tę scenę za pomocą układu kadrów i informacji na nich się znajdujących zapiera dech. Majstersztyk. Odtąd będę porównywał wszystko w przyszłości, czym się zachwycę do tej jednej strony i ta strona zostanie ze mną do końca dopóty, dopóki znajduję zainteresowanie w komiksach. Rzekłem 😊

na zdjęciu nie ma tej strony, o której wspominam wyżej


#94 The Mutliversity

Kolejna pozycja na liście fana Morrisona zaliczona: The Multiversity to ogromny projekt, w którym swój udział, oprócz scenarzysty, miał duży sztab artystów. Komiks ten rozwija pomysł jeszcze sprzed kryzysów, a który powrócił w okolicach Infinite Crisis i 52 (duh!) o (tym razem skończonej) liczbie światów, które są wariacjami podstawowej Ziemi. Na tyle mocno ta historia nawiązuje do Final Crisis, również tego autora, że The Multiversity można uznać za kontynuację, ale swobodnie oba komiksy bronią się jako samodzielne twory. W odróżnieniu od FC, w moim odczuciu The Multiversity jest dużo bardziej przystępne (jeżeli można mówić o jakiejś przystępności w większości twórczości Morrisona) – jest przepełnione dużo łatwiejszą do wyłapania symboliką, metaforami popkulturowymi, metafizycznymi i… ee… matematycznymi 😃 Warstwa fabularna jest dużo prostsza i mniej zagmatwana, choć rozbudowana, bo jednak swoją akcję ma na sporej części z 52 Ziem (i poza nimi, na innych planach komiksowej(?) egzystencji) i bierze w niej udział (nie liczyłem) całkiem zacna gromadka bohaterów, w większości będących wersjami tych, których dobrze znamy ze stron bardziej „standardowych” komiksów.

Często oceniam niektóre zabiegi fabularne Morrisona jako pretekst do pokazania fajnego konceptu, co samej „fabule” jako takiej za bardzo nie musi służyć a nawet czasami mogłaby się bez tego obyć, ale u Morrisona zwykle to te „koncepty” właśnie są najsilniejszą stroną. W przypadku The Multiversity mamy scenariusz, który ma początek i koniec a w środku kilkukrotnie powtórzone motywy: mini-ekspozycja, obecność gimmicku (przeklęty komiks), konflikt/inwazja, wołanie o pomoc. Mocno upraszczam, oczywiście - każda z wariacji ma jakiś twist, inny sposób narracji, ciekawe „myki” związane z charakterem świata, w którym obecnie znajduje się akcja, itd. Ale czysto fabularnie jest to powielany schemat i… to chyba dobrze? Waham się, bo wiem, że dla wielu mógłby to być przerost formy nad treścią albo powód do nudy… i zwykle sam bym dołączył do marud, ale w tym wypadku czuję, że to świadomy zabieg, który miał:

1) wprowadzić więcej czytelności,

2) sam być wariacją na temat wariacji, bo to komiks o różnych wersjach świata, więc alegoria… no, czytelna 😛

I nie czułem podczas lektury mimo to tej schematyczności, ani tym bardziej nudy.

Się rozpisałem już, a stwierdziłem, że akurat „fabuła” ma jedno z mniejszych znaczeń w tym albumie 😃 Bo to, co istotne to skatalogowanie czegoś, co kilkanaście lat temu zostało zapoczątkowane przez Infinite Crisis, wielokrotnie napomykane w serii 52, potem w Final Crisis i w wielu innych miejscach. 52 Ziemie. Wraz z krótkim opisem, rysunkami bohaterów, całą mapą Multiwersum, które mieści znacznie więcej planów egzystencji (i nie-egzystencji?) niż tylko te Ziemie. Kto dociekliwy, ten odnajdzie też zapiski dotyczące relacji w jakich zostały ułożone te 52 Ziemie na „mapie”…

Morrison popisuje się elastycznością i kreatywnością z jaką udaje mu się skonstruować tego molocha – korzysta z bogatej historii świata DC i tworzy na takich podwalinach interesujące relacje i zasady. Fani bardziej przyziemnej fantastyki odbiją się oczywiście, ale ja się jaram rozmachem. Elastyczność wykazuje również w tym, że tym razem, by to wszystko poukładać i usystematyzować, nie potrzebuje wielkich redakcyjnych kryzysów z wywracaniem do góry nogami istniejących popularnych postaci, z usuwaniem niewygodnych dla wydawcy postaci i wątków i umożliwiających restart nowych serii od zeszytów #1. Kryzys jest, i to chyba największy jaki możliwie może być, ale dotyczy samej istoty kontinuum bez tie-inów, corssoverów i innych ingerencji w istniejące serie. I tu odpieram, chyba najczęściej spotykany przeze mnie zarzut – że ta seria niczego tak naprawdę nie zmienia. Noż kur…! To właśnie jest w niej piękne! Ile razy było tak, że dobrze zapowiadająca się seria zboczyła z toru przez usilne powiązanie z jakimś wielkim eventem albo, że nie da się przeczytać komiksu X bez przeczytania komiksu Y, bo Y zmienia wszystko…? Tymczasem, jak ktoś nie znosi Morrisona, to po prostu ominie ten tytuł i nie będzie musiał z tego powodu zgrzytać zębami przy lekturze innych komiksów.

Morrison, jako że sam nigdy niczego nie tworzy z niczego, tylko opiera się na własnej bogatej wiedzy na temat, zawsze bardzo stara się zostawiać dużo ciekawych nitek, którymi sam mógłby w przyszłości podążyć albo jakiś inny autor. Komiks pozytywnie mnie zaskoczył i jestem otwarty na ewentualne rozwinięcie tematu, ale patrząc na to, że po Seven Soldiers of Victory, niewiele uwagi DC poświęcało postaciom, które w tym tytule Morrison wyciągnął na światło dzienne, wątpię by ktoś odważył się na kontynuację niektórych wątków, chyba że sam Morrison.

Widzę w tym tytule też bardzo dużo czegoś, co można by określić mianem autoironii – Morrison wydaje się jakby świadomy, że efekt jego pisaniny często wydaje się bełkotliwy a koncepcje przedstawiane w historii są nieraz tak abstrakcyjne, że niemal absurdalne – ale, skłaniałbym się bardziej ku temu, że autor daje upust tego, że zdaje sobie sprawę z krytyki, nie jest na nią głuchy i to ją bardziej „ironizuje” niż własny styl. Śmiechłem z tego i to w sumie tyle z analizy 😜 Przy okazji humoru – scenarzysta bawi się jak tylko znajdzie odpowiednią okazję i przejawia nietypowy humor ekscentryka a nawet serwuje sporo kreskówkowego slapsticku 😉

O rysunkach nic nie napisałem jeszcze… No, są bardzo różne 😛 Komiks ma formę podobną do Seven Soldiers – są dwa zeszyty, rozpoczynający i kończący, spinające całą serię a między nimi akcja dzieje się tym razem w siedmiu one-shotach (nie 7 mini-seriach jak było w SSoV), każdy traktujący o innym zakątku Multiversum. I każdy zeszyt to możliwość ukazania bardzo różnej stylistyki – w takim tytule bardzo pasuje współudział wielu artystów, bo nie wpływa na ewentualny „brak spójności”. Nie powiem, żeby mi się wszystko podobało, ale tam, gdzie subiektywnie nie pasuje mi styl, warsztatowo jest na tyle wysokim poziomie, że nie przeszkadza mi to w trakcie lektury. Mistrzostwem jest praca Quitely’ego – znany m.in. właśnie z częstej kolaboracji z Morrisonem – i widać, że jak nie trzepie zeszytów do ongoingu w krótkich terminach, to potrafi znacznie więcej oddać swego serca w detal i dopracowanie warsztatu. Porozpływałbym się dalej nad rysowanym przez niego zeszytem, ale planuję napisać osobną tyradę, na ten temat – bo zasługuje.


Przy okazji moich ostatnich marudzeń na temat tłumaczeń, ktoś poprosił mnie o kilka przykładów tego, co mi nie pasuje w przekładzie The Multiversity. Poniżej moje odczucia do polskiej edycji komiksu.

Osobna kwestia to polskie wydanie, które czytałem. Tytuł przetłumaczono zgrabnie, choć z pominięciem wieloznaczności oryginału, na „Multiwersum”. Egmont wydał to w swojej linii DC Deluxe, więc wiadomo, czego się spodziewać – dobrej jakości gruby papier, powiększony format, smutna czarna okładka wyższej jakości z powleczeniem z generycznym tłoczonym tytułem, do tego obwoluta, która często jest elementem krytyki ze strony osób, które nie zdają sobie chyba sprawy z tego, że wolno im ją ściągnąć przed lekturą. Pierwszym powodem, z którego żałuję, że nie kupiłem oryginalnego amerykańskiego wydania, jest to, że polski wydawca nie zrobił wyjątku od reguły i nie pokusił się na małą innowację zza oceanu – otóż DC Comics wydało obwolutę z dwustronnym nadrukiem i na drugiej stronie widnieje mapa Multiwersum, która co prawda widnieje również w środku albumu, ale taki bajer zyskuje na tym, że jest osobnym elementem, który na dodatek nie cierpi ze względu na „gutter loss”.

Ponarzekam teraz sobie na tłumaczenie - drugi powód, dla którego żałuję, że nie kupiłem oryginału. Mógłbym niesprawiedliwie nastukać jakie to jest totalnie beznadziejne, że nie da się tego czytać, kompletna amatorszczyzna itp. Ale ciężko mi nie docenić, mimo niżej wymienionych przykładów baboli, z jakim tytanicznym zadaniem tłumacz musiał sobie poradzić i w większości wypadków wyszedł obronną ręką. To nie jest kolejny akcyjniak z masą dialogów-zapełniaczy o niczym i szczątkową fabułą. To apogeum misz-maszu komiksowego, różnego rodzaju stylu wypowiedzi, naleciałości, gadki z różnych okresów, sporo abstrakcji, niełatwych do ogarnięcia słowem konceptów, odwołań do niezliczonej liczby komiksów… To wymaga ogromu pracy i przygotowań.

Niestety sporo jednak przedarło się, pisząc wprost, błędów. Można narzekać na dobór poszczególnego słownictwa, ale to zawsze będzie subiektywny odbiór – może się podobać, może nie – jak Tobie się spodoba, to komuś innemu nie. Jednak komiks zawiera błędy zmieniające sens wypowiedzi, zatraca pierwotny cel czy po prostu zmienia adresata słów… Poniżej podam kilka przykładów, zanim ktoś zacznie się oburzać i ciśnie sakramentalnym „to zrób lepiej”. Nie tylko w celu uzasadnienia, ale również robię to dla tych, co mogliby wziąć pod uwagę moje tyrady przed zakupem polskiego wydania. Chodzi mi o to, że zdaję sobie sprawę z tego, jaką jestem osobą i że mam specyficzną wrażliwość w temacie poprawności tłumaczeń. Coś, co dla mnie stanowi kardynalny błąd, dla kogoś innego może być nic nieznaczącą błahostką, o której zapomni po obróceniu kartki albo w ogóle zignoruje. Sam też nie mam specjalistycznego wyksztalcenia językowego i poniższe moje ewentualne propozycje nie mają ambicji aspirować do pełnoprawnego profesjonalnego tłumaczenia, co jest oczywiste, ale podkreślę, podaję je jedynie jako próbę ukazania, co mi nie gra w oryginalnym przekładzie.

Przykład 1
Tłumaczenie (dialog dwóch postaci):
A (adresuje do trzeciej osoby): Proszę mówić, co pani chce, ale ten człowiek zna swoją historię. I bohaterskich awanturników! Dajcie mu więcej komiksów.
B: Różnych?
A: Każdą dobrą historię.
Przeczytałem to po polsku i nijak mi nie pasowało do kontekstu historii, oceniłem to jako wtręt, który nic do niej nie wnosi. Ewentualnie słaby żart ze strony autora. Ale to Morrison i miałem wątpliwość czy oryginalny tekst również był taki niepotrzebny.
Oryg. tekst:
A: -- Say what you like, but this man knows his mythology. And his adventure heroes. Bring him more comics.
B: Different each time?
A: Every good story is.
Tłumacz zatracił oryginalny sens tłumaczonego tekstu. W oryginale postać B pyta „Inne za każdym razem?” – w sensie, że każdy z tych komiksów, który ma otrzymać, czytany powtórnie będzie inny niż poprzednio – czyli że dostarczy nowych treści, których przy każdej wcześniejszej lekturze czytelnik nie wychwycił. Odpowiedź „A” w tym kontekście oznacza, że wg niego „każda dobra historia jest inna za każdym razem”. I to jest jeden z wyraźniejszych motywów w całym The Multiversity a szczególnie jest to zaznaczone w zeszycie, w którym ten dialog się znajduje, tj. Pax Americana. I nagle wszystko gra i się spina. Drobna różnica w doborze słów tłumaczenia i zupełnie zmienia znaczenie i traci szerszy kontekst.

Przykład 2
Tłumaczenie (dwie osoby walczą z trzecią):
A (leży na ziemi): Niech ktoś… gra na zwłokę.
B (do C-złola): Proszę pana!
B (następny kadr, B rzuca bronią w C i mówi do C): Pan łapie!
Myślałem, że pierwsza kwestia B została zaadresowana do A („Proszę pana!”), bo B jest młodą osobą, a A stanowi jakiś autorytet. Ale kolejny kadr sugeruje, że jednak słowa te B kierowała do C, który jest niehumanoidalnym złolem, którego atakuje (bo karze mu złapać wycelowaną w niego broń)… Jaki jest sens mówić do potwora per „pan”?
Oryg. tekst
A: Somebody. Buy me some time.
B (do A): Sir!
B (następny kadr, B rzuca bronią w C i mówi do A): You got it!
Nie wiem czemu to sprawiło trudność tłumaczowi, sytuacja jest oczywista i jak czyta się kadr po kadrze bez wyciągania z kontekstu – adresatem słów B powinien być cały czas A, w ogóle nie odzywa się do C, który jest złolem. „You got it!” to jest typowa kolokwialna potwierdzająca odpowiedź na prośbę. B mówi do C coś w stylu „Załatwione” albo „Masz to jak w banku”. Owszem „to get” można tłumaczyć bezpośrednio na „mieć, posiadać, złapać”, ale to jest sposób tłumaczenia na poziomie internetowego translatora. Znowu – drobna zmiana, a zupełnie zatraciła pierwotne znaczenie.

Przykład 3 (uwaga mały spoiler)
Nie zauważyłbym tego podczas czytania, ale natknąłem się na to, szukając innych fragmentów jak wyglądały w oryginale. To jest pierdoła i dużo nie psuje, ale może wpłynąć na odbiór pewnego „twistu” na końcu. W jednym z zeszytów oryginału postać woła „S.O.S!” i powtarza to w drugim dymku: „S.O.S.!”. Polskie tłumaczenie: „SOS!” (pierwszy dymek), „Pomocy!” (drugi). No niby nic, ale zastanawiałem się czemu tłumacz nie był w tym momencie konsekwentny. Pomaga polskiemu czytelnikowi w zrozumieniu co stoi za sygnałem S.O.S.? No chyba nie, nawet przedszkolak odczyta to poprawnie, a komiks na pewno nie jest adresowany do młodszych czytelników, wszak sporo tu przemocy i wulgaryzmów, jak „dziwki”. Ignoruję, not big deal… Czytam historię dalej… Znowu ktoś woła „SOS!” i „Pomocy!”, w oryginale „S.O.S.” i „S.O.S.” no i mam oczywiście podejrzenia, które nakierowują pod koniec historii na pewien twist. Owszem, w oryginale też można to wyłapać, nie mniej jednak tłumacz w tym momencie niepotrzebnie namącił, sprawiając, że motyw jest jeszcze bardziej oczywisty.

Przykład 4
Tutaj mniej frustrujący przykład, to nawet nie jest błąd, po prostu osobiście (subiektywnie) uważam, że tłumaczenie tytułu za nietrafne i nie oddające tego, co oryginalnie „Multiversity” mogłoby znaczyć. Przy czym w tym wypadku rozumiem, że z przyczyn marketingowych tłumaczenie na „Multiwersum” mogło zostać zastosowane, bo po polsku po prostu „lepiej brzmi”. Owszem, komiks jest o Multiwersum – kosmicznym konstrukcie mieszczącym wszystkie fikcyjne światy DC. Ale oryginał nie jest zatytułowany „Multiverse”. „Multiversity” po angielsku oznacza… kompleks uniwersytetów (University-Multiversity), więc jakiś źródłosłów jest, z którego można by wysnuć polskie tłumaczenie (Universe-Multiverse). Nie mniej jednak traci wieloznaczeniowość, która była zapewne intencją scenarzysty. Swoje rozumowanie opieram na zależności słów „diversity” (różnorodność) i „multiversity” (któremu w mojej opinii Morrison nadaje nowego znaczenia, tj. różnorodności do potęgi – „multirodności”, „wielorakość”?, sic!). Owszem tłumaczenie dużo mniej zgrabne, dlatego nie uważam w tym wypadku, żeby tłumacz popełnił jakiś szczególny błąd, ale „Multirodność” ma ten taki wydźwięk „zabawy słowem”, bardzo często spotykany w twórczości Morrisona i niesie ze sobą ten ładunek „różnorodności wielu wersji" – motywu najbardziej przebijającego się na kartach komiksu.

Wiem, że wymienione błędy to nie zestaw najpoważniejszych, ani tym bardziej wszystkich błędów tłumaczenia. Mój dobór przykładów opierałem na różnym rodzaju charakteru błędu. Nie będę doktoryzować się w tym temacie i przytaczać kolejne przykłady, które polegają na tym samym, bo nie miałem zamiaru znęcać się nad czyjąś pracą, rozgrzebując wszystko co mi nie pasowało. I tak za dużo czasu i miejsca na to poświęciłem. W połowie lektury zacząłem już ignorować pomniejsze zgrzyty, a posiłkowałem się oryginałem, kiedy nie wiedziałem, co czytam.
Komiks bardzo wart przeczytania, i mimo tych zgrzytów, czerpałem z niego radość i ekscytację podczas lektury 🙂


#93 DCeased Dead Planet

DCeased Dead Planet - przeczytałem (w cyfrowych zeszytach) po pierwszych dwóch tomach, które są wydane po polsku. Jakoś niechcący pominąłem dość spore objętościowo Hope at World's End, ale mimo to nie czułem jakichś braków. Wszystkie nawiązania, jakie wyłapałem dotyczyły dwóch pierwszych tomów serii.

Dead Planet zaskoczyło mnie pozytywnie - nadal jest to dla mnie jednorazowa lektura, lekka niezobowiązująca rozrywka, bez napinki. Tylko, że ta część jest, wg mnie, dużo zgrabniej napisana, śmierci postaci są bardziej "zasłużone" (w sensie satysfakcji z fabuły), epatowanie przemocą ma większy sens i przede wszystkim dialogi są dużo przyjemniejsze i pozwalają poznać niektórych bohaterów od strony, której próżno szukać w innych komiksach. Nawet czasami za cenę przełamania pewnych stałych cech charakteru, co w sumie postaci same zauważają i stwierdzają "you've changed..." 😃 Damian to tutaj jest po prostu perełką. Prostolinijność i swoboda z jaką dialogi są pisane to miła odmiana. Jedynie brakowało mi chwili refleksji nad uśmierconymi w trakcie serii postaciami, ale może to i lepiej, bo można byłoby przesadzić w drugą stronę i powstałoby jakieś niezgrabne epitafium...

Oczywiście sama fabuła to kolejne punkty do odhaczenia, byleby spiąć całą absurdalną historię w całość, ale już po pierwszym tomie, autor nie pozostawia wątpliwości, że to nie jest tytuł, który należy brać na serio i nazbyt analizować. Aczkolwiek to na pewno nie jest zakończenie serii, bo kilka wątków zostało ewidentnie wprowadzone i niezakończone po to, by mieć pretekst dla kontynuacji tego sprzedażowego sukcesu.

Rysunkowo - takie sobie rzemiosło, mam te same uwagi, co do pierwszego tomu (również tutaj rysuje Hairsine) - całość może bardziej by mi "osłodziła" większa dbałość o jakiś zombie-naturalizm.

Mimo pozytywnego zaskoczenia, że jednak seria ma coś jeszcze do pokazania i może prezentować wyższy poziom, to oceniając całość, szkoda mi miejsca na półkach, by trzymać ją w kolekcji. Ale co przeczytane, to moje.



#92 Batman Metal tom 1 Mroczne Dni

W końcu zabrałem się za Batman Metal, którego trzy tomy sobie czekały już kilka miesięcy na półkach na przeczytanie. Póki co, mam mieszane uczucia po lekturze 1 tomu.

Wiem, że to przede wszystkim ma być rozrywkowa jazda bez trzymanki szukająca pretekstów do pokazywania ciekawych designów nietypowych kostiumów postaci 😛 Fascynacja Snydera mechami i stylistyką heavy metalu jest tu bardzo obecna, wiadomo. I mi to nie przeszkadza. Doceniam kreatywność, nawet jeśli ogranicza się raczej do wizualiów. Doceniam też, że fabularnie scenarzysta nie próbuje nam wciskać kitu jak to wspina się na wyżyny ambicji, tylko po prostu nieskrępowanie serwuje rozrywkę i widać dużo miłości i zaangażowania na każdej stronie. Co jednak mnie uderza to w dialogach często postaci zaczynają odbiegać w dygresje czy napomykać jakieś mroczne głupotki tak nagle, z dupy, bez kontekstu, byleby brzmiało edgy. A do tego jakieś bzdurne komentarze pozostałych bohaterów, gdzie związek logiczny między jednym a drugim często skutecznie mnie gubi. A to przecież nie powinna być jakaś specjalnie skomplikowana fabuła. Możliwe, że ma w tym udział polskie tłumaczenie, ale w tym wypadku odnoszę wrażenie, że lektura oryginału niewiele by zyskała. Cieszą mnie liczne nawiązania do innych tytułów, nawet do Batmana Morrisona, ale nie dziwię się, że dla przeciętnego egmontowego polskiego zjadacza komiksów liczba nawiązań może być dezorientująca i w sumie uznana za bełkot. Niestety to jest zarówno siła jak i słabość opierania się na bogatej historii komiksowego uniwersum...

Pierwszy tom to jeden z wielu przykładów udowadniający, że nasi tłumacze nie radzą sobie z przełożeniem angielskiego nie-literackiego z masą kolokwializmów na jakąś zgrabną polską wersję języka mówionego... Sztandarowym przykładem, jak zwykle, jest wykrzyknienie "there!" tłumaczone (olaboga!) dosłownie jako "tam!", kiedy rzecz jasna nie chodzi o wskazanie żadnego miejsca, tylko potwierdzenie, że się osiągnęło swój cel... Już nie raz o tym biadoliłem, ale to nie jest tak, że czepiam się jednego błahego elementu. Przez cały tom miałem wrażenie, że wiele rzeczy było tłumaczone zbyt gorliwie z zachowaniem jak największej wierności oryginałowi, często dosłownie - a jednak nie wszystko co brzmi ok po angielsku na polski będzie miało podobny wydźwięk. Czasami trzeba odpuścić i trochę bardziej elastycznie podejść do tłumaczenia, tak by to dobrze brzmiało po polsku, bez zgrzytów...

Wracając do fabuły, pozostała część tomu niepisana przez Snydera, zawierająca, wydaje mi się, istotne tie-in'y, bo nawet powiązane ze sobą chronologicznie, wypada już trochę słabiej. Ma cechy typowego fillerowego jednorazowca rozdmuchanego eventu. To kolejny sygnał dla mnie czy nie będzie czasem lepiej zachować anglojęzyczną wersję (która jest bardziej podzielona między różnymi tomami) i pozbyć się polskiej (chyba, że w dalszej części okaże się, że bez tych fillerów ciężko będzie przeżyć jakieś dziury fabularne, to się okaże).

Polskie wydanie urzeka fajnymi okładkami z metalizujacą warstwą. Na zdjęciach prezentują się słabo, ale w rzeczywistości cieszą oko. I to byłby argument za pozostaniem przy polskiej wersji.

Skoro jesteśmy przy wizualiach: ten tom ma bardzo nierówny poziom. Capullo, wiadomo zajebisty. Nawet te szybciej rysowane rysunki, z mniejszą dbałością o detale potrafi sprzedać w efektowny sposób. Nawet JR JR, który zwykle zupełnie mi nie pasuje, tutaj wypada całkiem ok, możliwe, że kwestia świetnego tuszu. Zeszyty z innych serii to już galeria pośpiesznie rysowanego crapu. Np. taki Sejic, którego rysunki zwykle są powszechnie uwielbiane (choć w mój gust akurat nie trafia, ale technicznie doceniam) prezentuje niedbałą kupę - widać w kresce, że gość ma fajną stylówę, ale dużo cierpi na niefrasobliwym implementowaniu technik komputerowych (1. rozdzielczość, grubość kreski, detale - są bardzo zachwiane w obrębie nawet jednego kadru - widać, że są momenty, gdy pracuje na dużym zbliżeniu nad jakąś pierdołą, która potem odznacza się w szerszym kontekście rysunku, bo reszta została potraktowana szkicowo przy maksymalnym oddaleniu. 2. plamy kolorów nabazgrolone byle jak z bardzo widocznymi śladami photoshopowego pędzla. 3. różne drobne detale doklejane na osobnych warstwach kontrastują na tle reszty i często zmieniają swoje położenie lub w ogóle znikają.)

Mam nadzieję, że kolejne tomy już bardziej skupią się na głównej fabule, już bez zajawiaczy, tylko z konkretami. Seria ma moje zainteresowanie, tylko teraz trzeba to przekuć w satysfakcję.