Pozwolę sobie napisać o swoich wrażeniach na temat najnowszego filmu DC, który wczoraj miał premierę. Flasha oglądałem w ramach nocnego maratonu, podczas którego miałem szansę obejrzeć również dwa klasyczne filmy o Batmanie w reżyserii Tima Burtona. Mimo pokus dyskusji o pewnych elementach filmu, unikam spoilerów.
ADAPTACJA
NIEPOZBAWIONA WAD
Flash luźno
korzysta z motywów Flashpointu autorstwa Geoffa Johnsa. Jednak nie należy
spodziewać się wiernej adaptacji z tego względu, że podwaliny uniwersum
filmowego znacznie różnią się od komiksowego, więc prawie niemożliwe byłoby
przełożenie tej historii na ekrany. Nawet popularna animacja Flashpoint Paradox
znacznie różni się od pierwowzoru, choć tu akurat jest jej dużo bliżej do
historii Johnsa.
Generalnie
podobało mi się, ale mając na uwadze moją reputację marudy-upierdliwca zacznę
od największej wady. Zawsze staram się krytycznie oceniać, więc nawet jeżeli
coś mi się podoba jako całość, staram się opisać ewentualne zgrzyty i
odwrotnie.
Otóż,
potwierdzam powszechną opinię na temat efektów specjalnych. Są technicznie
słabe. Reżyser zarzeka się, że to było intencjonalne i rozumiem to, ale tylko w
kontekście wizualizacji Mocy Prędkości – a konkretnie chodzi o motyw z
„przeglądaniem” poszczególnych punktów na linii czasu, które dość kreatywnie
podchodzi do bardzo abstrakcyjnego konceptu znanego z komiksów. Zamiast nudnych
płaskich fragmentów obrazów z przeszłości lewitujących wokół speedstera, mamy
ciekawą trójwymiarową arenę z okręgów, które im są dalej od centrum, tym też
sięgają dalej w przeszłość. I tu ten nieco sztuczny efekt mi się podobał. Można
uznać to za celową stylizację. Ale wszystkie pozostałe sceny z efektami
specjalnymi? Chyba każda walka prezentuje gumowe modele 3D w nienaturalnie
gładkiej animacji. Przedstawienie niemowlaków jest rodem z koszmaru i kojarzy
się z pewną sceną z Twilighta… Nawet powiewające peleryny bohaterów są w
całości tworzone z plastelinowego CG. To stwierdziwszy… przyznaję, że nie
przeszkadzały mi te mankamenty aż tak, aby zepsuć doświadczenie z oglądania
filmu. To się ogląda jak kreskówkę. Kreskówkowe akcje. Kreskówkowa animacja.
Kreskówkowy realizm. Nawet pojawia się nawiązanie do Speedy Gonzalesa (co mi
akurat skojarzyło się z Maską Jima Carreya). Prawdopodobnie większość braków CG
będzie i tak przytłumiona kompresją, jeśli planujesz obejrzeć dopiero, kiedy
film wyjdzie na platformach streamingowych.
Nie będę
rozwodził się zbytnio nad głupotkami fabularnymi. To jest rozrywkowy film
super-hero O PODRÓŻACH W CZASIE I ALTERNATYWNYCH LINIACH CZASOWYCH. Oczywiście,
można starać się taką formułę przekuć w spójny, misternie sklejony film bez
dziur fabularnych, ale takie rzeczy zostawmy, no nie wiem, Nolanowi na ten
przykład. Film żongluje kliszami, w tym obowiązkową ekspozycją wyjaśniającą jak
działa podróżowanie w czasie i jakie wynikają z tego konsekwencje. Ale podaje
to w luźny, żartobliwy sposób i dodając mały twist do tego, przy czym szczegóły
pominę. Dość powiedzieć, że w trakcie zacząłem doszukiwać się dziury w pewnej
logice, ale scenarzysta jakby przewidując to, za chwilę podał wytłumaczenie na
talerzu (nomen omen). Dodam jeszcze, że miałem wrażenie takiego Flashpointu
2.0. Chodzi o to, że w komiksie, niektóre rzeczy po prostu zachodzą i autor nie
sili się na tłumaczenie jakichś zawiłości, tylko leci z właściwą fabułą a
resztę traktuje pretekstowo. Film bierze jakby pod uwagę upierdliwość
współczesnej geekowej społeczności i dodaje tu i ówdzie nowe elementy
poszerzające ten koncept. Niektóre wg mnie udane, inne można by pominąć. I nie
uniknięto niestety kilku niekonsekwencji, szczególnie pod koniec filmu. Nic
jednak rujnującego całość zabawowej konwencji. Związany jest z tym pewien twist
dotyczący tajemniczej postaci, której tożsamość dla mnie osobiście była
oczywista chwilę po pierwszym spotkaniu. Jednocześnie ciekawie śledziło się
rozwój wypadków dążący do jej ujawnienia. Ten motyw był dla mnie, mimo
przewidywalności, satysfakcjonujący. W temacie światotworzenia wspomnę tylko,
że całkiem zgrabnie wg mnie w koncept alternatywnych linii czasowych wpleciono
ideę multiwersum. Przy czym film skupia się tutaj na filmowych (nie komiksowych)
wariantach różnych postaci z mniej lub bardziej starych filmów, a nawet z
hipotetycznego filmu (wink!).
Odnośnie zmian…
Wspominałem o poszerzeniu konceptu Flashpointu. Moce Flasha również zostały
wzbogacone o kilka drobnych zastosowań. Służy to efekciarstwu i ok, jest spoko.
Ale ciekawostką jest wprowadzenie ograniczenia. Otóż Barry stara się podczas
pędzenia unikać przenoszenia bezpośrednio ludzi, bowiem taka gwałtowna zmiana
miejsca wywołuje wymioty i cholera wie jakie jeszcze konsekwencje na zdrowiu.
Wprowadzenie tej zasady powoduje, że choreografia wyczynów Flasha musi być
bardziej kreatywna. Wiąże się to jednak ze sprzecznością w stosunku do
poprzednich filmów oraz może rozsierdzić komiksowe konserwy. Dla mnie ten detal
był udany.
AKTORSKIE KREACJE
Należy
wspomnieć o aktorach. Michael Keaton jest świetny, widać, że dobrze się bawi.
Ciarki przechodziły, kiedy wypowiadał co bardziej rezonujące kwestie. To
stwierdziwszy przyznaję, że jego postać mocno bazuje na nawiązaniach do
Batmanów Burtona. One-linery są kropka w kropkę przeniesione z oryginałów. Jest
to smaczna pożywka dla fanów, nie mniej jednak momentami czułem brak finezji we
wpleceniu tych tekstów w inny film. Najgorsze wrażenie zrobiło na mnie sławne
„Let’s get nuts!”. Keaton serducho. Ale w szerszym kontekście filmu, zabrzmiało
to dla mnie zbyt bezdusznie. Na chwilę wrócę do walki – w oryginalnych filmach
kostium Batmana krępował ruchy aktorowi, co m.in. przyczyniło się do
przedstawienia jego monumentalnej postawy, gdzie każdy ruch, każdy cios był
oszczędny, ale zdecydowany. Tutaj w scenach walki zastępuje go model CGI i
kręci dzikie piruety, skacze, robi wygibasy, tak jakby strój nic nie ważył.
Choreografia walk Batflecka, dla kontrastu, podkreślała ciężar uderzeń
napakowanego herosa. Nie wymagałbym od starszego pana Keatona nie wiadomo
jakich wyczynów. Brakowało mi monumentalności w scenach walki.
Oczywiście
najbardziej kontrowersyjną postacią jest sam Ezra Miller, grający główną rolę.
Popularność filmu chyba wyprzedziły jego wybryki z prawem. Czasami ciężko jest
oglądać/czytać w zupełnym zignorowaniu tego, kim dany artysta jest w prawdziwym
świecie. Polecam tymczasowo poluzować swój próg akceptacji na tę materię i dać
szansę filmowi, bo Miller naprawdę dobrze w nim wypada. To nie jest Flash z JL
Snydera/Whedona. Taki neurotyczny żartowniś ciamajda dobrze działa jako
comic-relief, postać poboczna, ale nie jako główny filar całego filmu. Dlatego
podoba mi się, że we Flashu Barry dojrzewa i zdaje sobie sprawę ze swojego
irytującego charakteru. Paradoksalnie zadziałało to na podstawie kontrastu, bo
jednocześnie film, by uzyskać ten efekt przemiany postaci, prezentuje nam
najbardziej skrajnie irytującą wersję postaci Barry’ego! Jeśli oglądałeś/-aś
trailery, wiesz czego się spodziewać. W mojej opinii ten zabieg zadziałał i
jednocześnie pozwolił odciążyć fabułę z paru innych ewentualnych problemów. A,
i rodzina Barry’ego jest latynoska. Komiksowi puryści muszą przetrwać kolejny
„sabotaż” oryginału. Dla mnie takie zmiany wprowadzone w tym filmie dodają
kolorytu i tyle.
Wielu widzów będzie zawiedzionych brakiem Cavilla, ale znając już fabułę Flasha, ja tu nie widzę miejsca dla jego Supermana. Odczuwa się pewien kompromis, który wynikł z nagromadzenia konfliktów na płaszczyźnie kreatywnej. Nie mniej historia opowiedziana przez film radzi sobie z tymi problemami z zaplecza i przekonująco wypełnia tę pustkę. Sporo w tym zasługi ma Sasha Calle wcielająca się w Supergirl, która dostała bardzo malutką rolę, żeby nie powiedzieć drugoplanową, i której to rola służy, przynajmniej na papierze, jedynie jako pretekst do popchnięcia głównego wątku do przodu. Film jest o Flashu oraz o Batmanie. Supergirl ukazana jest w ich cieniu i czuję, że to była dobra decyzja ze strony filmowców, bo dzięki temu film jest skoncentrowany na tym co istotniejsze i uniknięto dodatkowego rozdmuchania wielowątkowej fabuły. Ogląda się to lekko i bezboleśnie. I mimo niewielkiej roli w tym filmie, Calle daje z siebie bardzo wiele. Oglądając, zastanawiałem się, jak tej aktorce, której postać tzw. „character development” ma znikomy, udało się tak mocno podkręcić dramaturgię? Widzę tu jednak przestrzeń na malkontenctwo. Ale nie z mojej strony.
CAMEO I MUZYKA
Teraz skręcę w
kierunku cameo, które od początku pierwszych plotek dotyczących filmu, obok
pojawienia się Michaela Keatona jako Batmana, były główną pożywką marketingową.
Jest ich dużo, ale nie mają większego znaczenia dla samej historii. Część
drużyny Ligii Sprawiedliwości jest tylko przez chwilę i służy przedstawieniu w
jakim miejscu swojego życia aktualnie znajduje się Barry. W tym miejscu mamy
powtórkę z poczucia humoru Whedona w postaci bezczelnie zerżniętego
polaryzującego gagu. Na tyle charakterystycznego, że o ile pierwszy raz (w JL)
mi to nie przeszkadzało, o tyle wolałbym, żeby mi nie przypominali o istnieniu
tej wersji filmu. Wiedząc o wątku filmowego multiwersum oraz o mnogości cameo,
wiele gościnnych występów nie powinno dziwić. Są ukazane zdawkowo w ramach
wizualizacji kosmolgii w Mocy Prędkości (sic!). Toteż drażnić może ewentualnie
konsekwentnie sztuczne modele CG zamiast żywych (sic! x2) aktorów. Nie mniej
jednak jedno z takich cameo oraz cameo z końca filmu (już odegrane przez postać
z krwi i kości) bardzo mnie pozytywnie zaskoczyły! Miałem to szczęście, że nie
natrafiłem na żadnego spoilera przed seansem filmu, ale polecam śpieszyć się i
samemu się przekonać o tym, zanim ktoś Ci popsuje ten efekt!
Krótko wspomnę
o muzyce. Kilka znanych „nut” ma tu swoje cameo, oczywiście. Tu i ówdzie mamy
kilka fajnych pasujących rockowych kawałków podczas speedsterowania. Od
pojawienia się Keatona dominuje muzyka Danny’ego Elfmana – ale przede wszystkim
pompatyczny główny temat filmowy. Chóralnych, gotyckich melodii brakuje (jest
trochę, ale nie tyle co u Burtona). Nie ten rodzaj filmu. Możliwe, że przez
efekt nostalgii, batmanowa muzyka przyćmiła pozostałą ścieżkę dźwiękową, bo
reszta wyparowała mi z pamięci po wyjściu z kina. A może to też z tego powodu,
że kompozycja Benjamina Wallfischa kręci się wokół klasycznego Elfmana i odbija
się w nim jak echo.
PODSUMOWANIE
Bezpośrednio po
zakończeniu oglądania byłem przekonany, że nie ma mowy o tym, by uniwersum w
tym kształcie, w jakim pozostawiono je we Flashu, mogłoby być kontynuowane. Tymczasem dotarły do mnie plotki odnośnie dalszych losów
filmowego uniwersum DC pozostające o dziwo w związku z tym filmem. Cieszy twist
na końcu, ale miałem wrażenie, że to laurka dla fanów jednoznacznie wskazująca
pożegnanie z tym światem. Tymczasem plotki jakie do mnie dotarły są sprzeczne z
tym przekonaniem. Jeśli faktycznie do tego dojdzie, będę jednocześnie pod
wrażeniem odwagi i konsekwencji Gunna oraz zaniepokojony czy to czasem nie „za
dużo”? Ciężko to wyjaśnić bez spoilerów. Generalnie boję się zbytniej
eksploatacji nostalgii i problemów na dalszej drodze, w tym kolejnych rebootów
w razie porażki…
Seans uznaję za
bardzo udany. Polecam obejrzeć w kinie ze względu na niespodzianki. Jeśli nie
masz takiego ciśnienia, może warto poczekać na streaming, to chociaż CGI nie
będzie aż tak kuć w oczy. Nadmienię, że nie lada gratką było obejrzeć kultowe
filmy Burtona. 7 godzin oglądania jest wyczerpujące fizycznie, ale z kina
wyszedłem bardzo usatysfakcjonowany. Co prawda, filmy widocznie zestarzały się.
Szczególnie mogą boleć niektóre cringe’owe zachowania postaci. Ale mam duży
sentyment do tych historycznych filmów, które miały ogromny wpływ na
popularyzację Batmana i przyczyniły się do ewolucji tej postaci w komiksach.
Śmiało mogę przyznać, że po społu z serialem animowanym te filmy były punktem
zapalnym w początkach mojego zainteresowania komiksami oraz gatunkiem
super-hero.