niedziela, 18 czerwca 2023

The Flash (2023)

 

Pozwolę sobie napisać o swoich wrażeniach na temat najnowszego filmu DC, który wczoraj miał premierę. Flasha oglądałem w ramach nocnego maratonu, podczas którego miałem szansę obejrzeć również dwa klasyczne filmy o Batmanie w reżyserii Tima Burtona. Mimo pokus dyskusji o pewnych elementach filmu, unikam spoilerów.


ADAPTACJA NIEPOZBAWIONA WAD

Flash luźno korzysta z motywów Flashpointu autorstwa Geoffa Johnsa. Jednak nie należy spodziewać się wiernej adaptacji z tego względu, że podwaliny uniwersum filmowego znacznie różnią się od komiksowego, więc prawie niemożliwe byłoby przełożenie tej historii na ekrany. Nawet popularna animacja Flashpoint Paradox znacznie różni się od pierwowzoru, choć tu akurat jest jej dużo bliżej do historii Johnsa.

Generalnie podobało mi się, ale mając na uwadze moją reputację marudy-upierdliwca zacznę od największej wady. Zawsze staram się krytycznie oceniać, więc nawet jeżeli coś mi się podoba jako całość, staram się opisać ewentualne zgrzyty i odwrotnie.

Otóż, potwierdzam powszechną opinię na temat efektów specjalnych. Są technicznie słabe. Reżyser zarzeka się, że to było intencjonalne i rozumiem to, ale tylko w kontekście wizualizacji Mocy Prędkości – a konkretnie chodzi o motyw z „przeglądaniem” poszczególnych punktów na linii czasu, które dość kreatywnie podchodzi do bardzo abstrakcyjnego konceptu znanego z komiksów. Zamiast nudnych płaskich fragmentów obrazów z przeszłości lewitujących wokół speedstera, mamy ciekawą trójwymiarową arenę z okręgów, które im są dalej od centrum, tym też sięgają dalej w przeszłość. I tu ten nieco sztuczny efekt mi się podobał. Można uznać to za celową stylizację. Ale wszystkie pozostałe sceny z efektami specjalnymi? Chyba każda walka prezentuje gumowe modele 3D w nienaturalnie gładkiej animacji. Przedstawienie niemowlaków jest rodem z koszmaru i kojarzy się z pewną sceną z Twilighta… Nawet powiewające peleryny bohaterów są w całości tworzone z plastelinowego CG. To stwierdziwszy… przyznaję, że nie przeszkadzały mi te mankamenty aż tak, aby zepsuć doświadczenie z oglądania filmu. To się ogląda jak kreskówkę. Kreskówkowe akcje. Kreskówkowa animacja. Kreskówkowy realizm. Nawet pojawia się nawiązanie do Speedy Gonzalesa (co mi akurat skojarzyło się z Maską Jima Carreya). Prawdopodobnie większość braków CG będzie i tak przytłumiona kompresją, jeśli planujesz obejrzeć dopiero, kiedy film wyjdzie na platformach streamingowych.

Nie będę rozwodził się zbytnio nad głupotkami fabularnymi. To jest rozrywkowy film super-hero O PODRÓŻACH W CZASIE I ALTERNATYWNYCH LINIACH CZASOWYCH. Oczywiście, można starać się taką formułę przekuć w spójny, misternie sklejony film bez dziur fabularnych, ale takie rzeczy zostawmy, no nie wiem, Nolanowi na ten przykład. Film żongluje kliszami, w tym obowiązkową ekspozycją wyjaśniającą jak działa podróżowanie w czasie i jakie wynikają z tego konsekwencje. Ale podaje to w luźny, żartobliwy sposób i dodając mały twist do tego, przy czym szczegóły pominę. Dość powiedzieć, że w trakcie zacząłem doszukiwać się dziury w pewnej logice, ale scenarzysta jakby przewidując to, za chwilę podał wytłumaczenie na talerzu (nomen omen). Dodam jeszcze, że miałem wrażenie takiego Flashpointu 2.0. Chodzi o to, że w komiksie, niektóre rzeczy po prostu zachodzą i autor nie sili się na tłumaczenie jakichś zawiłości, tylko leci z właściwą fabułą a resztę traktuje pretekstowo. Film bierze jakby pod uwagę upierdliwość współczesnej geekowej społeczności i dodaje tu i ówdzie nowe elementy poszerzające ten koncept. Niektóre wg mnie udane, inne można by pominąć. I nie uniknięto niestety kilku niekonsekwencji, szczególnie pod koniec filmu. Nic jednak rujnującego całość zabawowej konwencji. Związany jest z tym pewien twist dotyczący tajemniczej postaci, której tożsamość dla mnie osobiście była oczywista chwilę po pierwszym spotkaniu. Jednocześnie ciekawie śledziło się rozwój wypadków dążący do jej ujawnienia. Ten motyw był dla mnie, mimo przewidywalności, satysfakcjonujący. W temacie światotworzenia wspomnę tylko, że całkiem zgrabnie wg mnie w koncept alternatywnych linii czasowych wpleciono ideę multiwersum. Przy czym film skupia się tutaj na filmowych (nie komiksowych) wariantach różnych postaci z mniej lub bardziej starych filmów, a nawet z hipotetycznego filmu (wink!).

Odnośnie zmian… Wspominałem o poszerzeniu konceptu Flashpointu. Moce Flasha również zostały wzbogacone o kilka drobnych zastosowań. Służy to efekciarstwu i ok, jest spoko. Ale ciekawostką jest wprowadzenie ograniczenia. Otóż Barry stara się podczas pędzenia unikać przenoszenia bezpośrednio ludzi, bowiem taka gwałtowna zmiana miejsca wywołuje wymioty i cholera wie jakie jeszcze konsekwencje na zdrowiu. Wprowadzenie tej zasady powoduje, że choreografia wyczynów Flasha musi być bardziej kreatywna. Wiąże się to jednak ze sprzecznością w stosunku do poprzednich filmów oraz może rozsierdzić komiksowe konserwy. Dla mnie ten detal był udany.


AKTORSKIE KREACJE

Należy wspomnieć o aktorach. Michael Keaton jest świetny, widać, że dobrze się bawi. Ciarki przechodziły, kiedy wypowiadał co bardziej rezonujące kwestie. To stwierdziwszy przyznaję, że jego postać mocno bazuje na nawiązaniach do Batmanów Burtona. One-linery są kropka w kropkę przeniesione z oryginałów. Jest to smaczna pożywka dla fanów, nie mniej jednak momentami czułem brak finezji we wpleceniu tych tekstów w inny film. Najgorsze wrażenie zrobiło na mnie sławne „Let’s get nuts!”. Keaton serducho. Ale w szerszym kontekście filmu, zabrzmiało to dla mnie zbyt bezdusznie. Na chwilę wrócę do walki – w oryginalnych filmach kostium Batmana krępował ruchy aktorowi, co m.in. przyczyniło się do przedstawienia jego monumentalnej postawy, gdzie każdy ruch, każdy cios był oszczędny, ale zdecydowany. Tutaj w scenach walki zastępuje go model CGI i kręci dzikie piruety, skacze, robi wygibasy, tak jakby strój nic nie ważył. Choreografia walk Batflecka, dla kontrastu, podkreślała ciężar uderzeń napakowanego herosa. Nie wymagałbym od starszego pana Keatona nie wiadomo jakich wyczynów. Brakowało mi monumentalności w scenach walki.

Oczywiście najbardziej kontrowersyjną postacią jest sam Ezra Miller, grający główną rolę. Popularność filmu chyba wyprzedziły jego wybryki z prawem. Czasami ciężko jest oglądać/czytać w zupełnym zignorowaniu tego, kim dany artysta jest w prawdziwym świecie. Polecam tymczasowo poluzować swój próg akceptacji na tę materię i dać szansę filmowi, bo Miller naprawdę dobrze w nim wypada. To nie jest Flash z JL Snydera/Whedona. Taki neurotyczny żartowniś ciamajda dobrze działa jako comic-relief, postać poboczna, ale nie jako główny filar całego filmu. Dlatego podoba mi się, że we Flashu Barry dojrzewa i zdaje sobie sprawę ze swojego irytującego charakteru. Paradoksalnie zadziałało to na podstawie kontrastu, bo jednocześnie film, by uzyskać ten efekt przemiany postaci, prezentuje nam najbardziej skrajnie irytującą wersję postaci Barry’ego! Jeśli oglądałeś/-aś trailery, wiesz czego się spodziewać. W mojej opinii ten zabieg zadziałał i jednocześnie pozwolił odciążyć fabułę z paru innych ewentualnych problemów. A, i rodzina Barry’ego jest latynoska. Komiksowi puryści muszą przetrwać kolejny „sabotaż” oryginału. Dla mnie takie zmiany wprowadzone w tym filmie dodają kolorytu i tyle.

Wielu widzów będzie zawiedzionych brakiem Cavilla, ale znając już fabułę Flasha, ja tu nie widzę miejsca dla jego Supermana. Odczuwa się pewien kompromis, który wynikł z nagromadzenia konfliktów na płaszczyźnie kreatywnej. Nie mniej historia opowiedziana przez film radzi sobie z tymi problemami z zaplecza i przekonująco wypełnia tę pustkę. Sporo w tym zasługi ma Sasha Calle wcielająca się w Supergirl, która dostała bardzo malutką rolę, żeby nie powiedzieć drugoplanową, i której to rola służy, przynajmniej na papierze, jedynie jako pretekst do popchnięcia głównego wątku do przodu. Film jest o Flashu oraz o Batmanie. Supergirl ukazana jest w ich cieniu i czuję, że to była dobra decyzja ze strony filmowców, bo dzięki temu film jest skoncentrowany na tym co istotniejsze i uniknięto dodatkowego rozdmuchania wielowątkowej fabuły. Ogląda się to lekko i bezboleśnie. I mimo niewielkiej roli w tym filmie, Calle daje z siebie bardzo wiele. Oglądając, zastanawiałem się, jak tej aktorce, której postać tzw. „character development” ma znikomy, udało się tak mocno podkręcić dramaturgię? Widzę tu jednak przestrzeń na malkontenctwo. Ale nie z mojej strony.


CAMEO I MUZYKA

Teraz skręcę w kierunku cameo, które od początku pierwszych plotek dotyczących filmu, obok pojawienia się Michaela Keatona jako Batmana, były główną pożywką marketingową. Jest ich dużo, ale nie mają większego znaczenia dla samej historii. Część drużyny Ligii Sprawiedliwości jest tylko przez chwilę i służy przedstawieniu w jakim miejscu swojego życia aktualnie znajduje się Barry. W tym miejscu mamy powtórkę z poczucia humoru Whedona w postaci bezczelnie zerżniętego polaryzującego gagu. Na tyle charakterystycznego, że o ile pierwszy raz (w JL) mi to nie przeszkadzało, o tyle wolałbym, żeby mi nie przypominali o istnieniu tej wersji filmu. Wiedząc o wątku filmowego multiwersum oraz o mnogości cameo, wiele gościnnych występów nie powinno dziwić. Są ukazane zdawkowo w ramach wizualizacji kosmolgii w Mocy Prędkości (sic!). Toteż drażnić może ewentualnie konsekwentnie sztuczne modele CG zamiast żywych (sic! x2) aktorów. Nie mniej jednak jedno z takich cameo oraz cameo z końca filmu (już odegrane przez postać z krwi i kości) bardzo mnie pozytywnie zaskoczyły! Miałem to szczęście, że nie natrafiłem na żadnego spoilera przed seansem filmu, ale polecam śpieszyć się i samemu się przekonać o tym, zanim ktoś Ci popsuje ten efekt!

Krótko wspomnę o muzyce. Kilka znanych „nut” ma tu swoje cameo, oczywiście. Tu i ówdzie mamy kilka fajnych pasujących rockowych kawałków podczas speedsterowania. Od pojawienia się Keatona dominuje muzyka Danny’ego Elfmana – ale przede wszystkim pompatyczny główny temat filmowy. Chóralnych, gotyckich melodii brakuje (jest trochę, ale nie tyle co u Burtona). Nie ten rodzaj filmu. Możliwe, że przez efekt nostalgii, batmanowa muzyka przyćmiła pozostałą ścieżkę dźwiękową, bo reszta wyparowała mi z pamięci po wyjściu z kina. A może to też z tego powodu, że kompozycja Benjamina Wallfischa kręci się wokół klasycznego Elfmana i odbija się w nim jak echo.


PODSUMOWANIE

Bezpośrednio po zakończeniu oglądania byłem przekonany, że nie ma mowy o tym, by uniwersum w tym kształcie, w jakim pozostawiono je we Flashu, mogłoby być kontynuowane. Tymczasem dotarły do mnie plotki odnośnie dalszych losów filmowego uniwersum DC pozostające o dziwo w związku z tym filmem. Cieszy twist na końcu, ale miałem wrażenie, że to laurka dla fanów jednoznacznie wskazująca pożegnanie z tym światem. Tymczasem plotki jakie do mnie dotarły są sprzeczne z tym przekonaniem. Jeśli faktycznie do tego dojdzie, będę jednocześnie pod wrażeniem odwagi i konsekwencji Gunna oraz zaniepokojony czy to czasem nie „za dużo”? Ciężko to wyjaśnić bez spoilerów. Generalnie boję się zbytniej eksploatacji nostalgii i problemów na dalszej drodze, w tym kolejnych rebootów w razie porażki…

Seans uznaję za bardzo udany. Polecam obejrzeć w kinie ze względu na niespodzianki. Jeśli nie masz takiego ciśnienia, może warto poczekać na streaming, to chociaż CGI nie będzie aż tak kuć w oczy. Nadmienię, że nie lada gratką było obejrzeć kultowe filmy Burtona. 7 godzin oglądania jest wyczerpujące fizycznie, ale z kina wyszedłem bardzo usatysfakcjonowany. Co prawda, filmy widocznie zestarzały się. Szczególnie mogą boleć niektóre cringe’owe zachowania postaci. Ale mam duży sentyment do tych historycznych filmów, które miały ogromny wpływ na popularyzację Batmana i przyczyniły się do ewolucji tej postaci w komiksach. Śmiało mogę przyznać, że po społu z serialem animowanym te filmy były punktem zapalnym w początkach mojego zainteresowania komiksami oraz gatunkiem super-hero.

sobota, 28 stycznia 2023

Urwany komiks (tyrada)

Poniższy tekst powstał jako głos w dyskusji na temat opisany w następujący sposób:

"(...) Proponuję zatem dyskusję mającą na celu ostrzeżenie przed wygórowanym nastawieniem wobec określonych tytułów, które niekoniecznie muszą być złe (a czasem nawet mogą być relatywnie dobre, ale nie aż tak, jak je nam przedstawiano). Przy okazji jest szansa na trochę kontrowersji i kulturalnego forumowego mordobicia.

Poszukajmy w pamięci komiksu, który nas zawiódł na tyle, że nie daliśmy rady doczytać do końca (jeśli był dość długi, co znaczy, że jednak sporo z niego udało się przeczytać, aby nasze wrażenie było wystarczająco uzasadnione), lub doczytaliśmy, ale na (...) przymusie, (...)."

Pozostała treść posta rozpoczynającego dyskusję pod linkiem:
tutaj

Nie przypominam sobie żadnych "urwanych komiksów", bo raczej z zasady doczytuję do końca nawet crap, co by mieć uzasadnienie do publicznego wylania pomyj. Ale za to mam parę "urwanych serii", do których nie zamierzam wracać, również takich polecanych. Z kolei zawodów nad niekoniecznie złymi komiksami, ale z przesadzonymi opiniami i które doczytałem (no bo skoro dobre w sumie, to czemu nie?) mam całkiem sporo - jak wielokrotnie wypominane mi The Long Halloween 😉

Zacieram rączki, ale dopiero wieczorem napiszę na spokojnie w domu. Szykuje się klasyczna andrzejowa tyradka. Sylwek, zablokuj sobie lepiej ten wątek xD

***

Jak już wspomniałem wyżej, każdy zaczęty komiks czytam do końca. Nie zawsze kończę przed sięgnięciem po następny. Kwestia na co mam w danej chwili ochotę, więc często czytam sobie kilka tytułów jednocześnie.

Tymczasem…

1) Urwane serie:

Deathstroke N52 (Tony S. Daniels) – skończyło się na pierwszym tomie Gods of War i nie miałem ochoty brnąć dalej. W sumie to niczego specjalnego nie oczekiwałem od tytułu, byle ładne rysunki były. Fabuła sama nie wie gdzie pędzi, pourywane to wszystko, deus ex machina za każdym rogiem. W ramach jednego tomu oczekiwałbym choć jednego sensownego wątku. Zaskoczyło mnie natomiast po lekturze tego szajsu, że ten run cieszy się jakąś popularnością, również wśród osób, których gust i umiejętność poparcia swoich opinii argumentami cenię wysoko.

Supergirl (Loeb+Kelly) – zachęcony tomem Batman/Superman o Supergirl (który do idealnych nie należy, ale zawiera elementy, za które najbardziej cenię sobie Loeba – bezpretensjonalny fun i żonglerka superbohaterską campową materią) przywracającym tę bohaterkę, sięgnąłem po jej serię solo. Byłem zaskoczony jaki to crap. Jakby to powiedział "klasyk": „nie ma tu fabuły i jest infantylne”. I szkoda mi się silić, by coś więcej o tym dyskutować. Nadmienię tutaj tylko, że zaskoczony byłem tym bardziej, że seria ma dość niezłe noty wśród czytelników. Przejęcie pałeczki przez Joe Kelly’ego niewiele tu poprawia.

Worlds’ Finest (N52) – pierwsze tomy z Huntress i Powergirl. Perez (przedstawiać nie trzeba) i McGuire (którego lubię z JL International) i interesujący temat – odnalezienie się w nowo uformowanym świecie (po Flashpoincie), pozostając jedynymi osobami, pamiętającymi jak on wyglądał przed Kryzysem… I zupełnie nie pamiętam, co poza tym tam się działo. Tylko tyle, że był zawód. Nawet rysunkowo nie ma tu za wiele do zachwycania się; typowe wydawnicze zapychadło.

Kapitan Ameryka (run Brubakera) – przeczytałem kilka tomów, które udało mi się okazjonalnie zdobyć. Ale pożegnałem się bez ochoty uzupełnienia serii o pozostałe tomy. Mało tego, ten tytuł mocno mi się dał we znaki i wywołał niechęć do Brubakera, którego długo omijałem, ale ostatnio z nim się pogodziłem i tonę w zachwytach nad innymi jego komiksami nie-super-hero. Mam jakiś problem, podobnie jak ze scenariuszami Rucki, z usilną próbą urealnienia świata superbohaterskiego przy jednoczesnym wykastrowaniu z cech tego gatunku. Nie pasuje mi to, ale w zupełności rozumiem, jak kogoś to przekonuje. Kogoś, kto nie cierpi głupotek superbohaterskich – głupotek, które to ja z kolei lubię docenić, jeśli są sprawnie zastosowane przez najlepszych scenarzystów. Wracając do Brubakera i jego kapitana, wynudziło mnie to niemiłosiernie. Nie potrafiły utrzymać mojego zainteresowania płasko wypadające wątek konspiracyjny i intryga polityczna…

Na blogu zarchiwizowałem moje wypociny „na gorąco” po lekturze powyższych tytułów (raczej krótkie teksty): https://pandygresja.blogspot.com/

(bloga od roku nie aktualizowałem, ale kiedyś wezmę się i za to)

***

2) Rzeczy szeroko polecane, nad którymi zachwytu nie podzielam (tl;dr: Klasyczne Gacki – z dystansem i powoli)

Arkham Asylum – bestseller DC. Gorąco polecany Batman „na poważnie”, „inaczej”, „nietuzinkowy”. Pisze uwielbiany przeze mnie Morrison. To składniki, które przed czytaniem gwarantowały niesamowitą ucztę, a otrzymałem: bełkot o ciekawym pomyśle na banalną małą fabułę (sam wątek gacka w tytułowym azylu), do którego autor musiał załączyć instrukcję, by czytelnik wiedział skąd wzięły się w nim niezrozumiałe absurdy. Tak mnie zirytowała pretensjonalność tytułu, że sprzedałem zaraz po lekturze. Teraz trochę żałuję, bo jednak chciałbym móc sobie popodziwiać kunszt McKeana a i wątek rodziny Arkham był ciekawy, choć opierał się mocno na efekcie szoku.

The Long Halloween - przereklamowana rozdmuchana, nudna fabuła, w której autor przybliża całą galerię złoczyńców Gotham, ale ostatecznie nie pełnią oni żadnej innej roli poza byciem zasłoną dymną dla oczywistego twistu związanego z głównym sprawcą - panująca powszechnie opinia, że to najlepszy kryminał o Batmanie-detektywie jest niesprawiedliwością wobec dobrych kryminałów. Lubię kreskę Sale’a, mimo złego pierwszego wrażenia. Niestety jest to artysta nierówny, który nie potrafi spojrzeć krytycznym okiem na swoje rysunki, by poprawić te miejsca, gdzie „nie wyszło”. A potrafi świetnie rysować przecież. Nie byłbym tak krytyczny wobec tego tytułu, gdyby nie to, że w mojej ocenie, choć dobry, zupełnie nie zasługuje na miano arcydzieła i panuje przepaść między nim a najlepszymi komiksami o Batmanie.

Z kolei topka polecanych komiksów o Batmanie wszechczasów: Year One, Dark Knight Returns, The Killing Joke, etc. Co do nich to…

Polecam podchodzić do komiksów bez uprzedzeń nagromadzonych przez cudze opinie. Szczególnie dotyczy to tzw. klasyków, które przez lata obrosły legendą i uzyskały nienaruszalny status dzieła idealnego. Do tego dochodzi kwestia nostalgii oraz perspektywa czasów powstania danego klasyka.

Jestem przeciwny polecaniu początkującym czytelnikom klasyków („Hej, lubię Batmana! Oglądałem bajkę i film. Co polecicie do czytania, ale takie essential-must-read?!”). Nie chcę klasykom odbierać należytego szacunku, po prostu nie sądzę, by to był dobry start. Lepiej „przygotować sobie grunt”, zagłębiając się powoli w jakieś współczesne komiksy, by lepiej poznać rozległy świat DC poprzez łatwiejsze i przystępniejsze tytuły a potem przeczytać te wzniosłe „dzieła” i lepiej docenić ich miejsce w uniwersum. Wg mnie, takie komiksy wymagają jednak od czytelnika trochę wyrobienia w temacie, obeznania a im starszy komiks, tym większa przydałaby się smykałka archeologiczna, a wątpię w to by każdy z marszu taką w sobie znalazł.

Mocno bazuję tu na Batmanie i DC, ale piszę to z własnej perspektywy, gdyż z tymi komiksami wiążą się moje początki hobby. Działa to przede wszystkim w komiksach super-hero. Nie dotyczy oczywiście zupełnie samodzielnych komiksów innych gatunków.

Ponadto zostaje jeszcze kwestia wygórowanych wymagań, które mogą doprowadzić do zawodu. Wyżej wspomniany żółtodziób, pytając o polecanki, nakręci się i siądzie do lektury klasyków, mając przed oczami ten nadmuchany obraz arcydzieła totalnego, zderzy się z rzeczywistością… lub ewentualnie udzieli mu się hurraoptymistyczny globalny trend i będzie dalej głosił dobrą nowinę o komiksie-zbawicielu. I wtedy szkoda nie jest aż tak duża, gorzej kiedy jednak to zderzenie nie będzie przyjemne. I wywoła zawód. Bo nawet jeśli ów komiks całkiem się spodoba – będzie „ok”, to taki czytelnik może dojść do wniosku: „No dobra, skoro przeczytałem najlepsze, co mi ma do zaoferowania gatunek, i wcale mną nie pozamiatało wbrew zapewnieniom, to nie ma co dalej brnąć w temat…”. Sytuacja hipotetyczna, ale muszę się przyznać, że sam prawie w takiej się znalazłem. Ale kurde uparty jestem, już jakieś tomy pozamawiałem i udało się jednak mi wkręcić. Ale klasyki zacząłem doceniać po czasie, po wyrobieniu sobie większej odporności na ramotkowość, w niektórych przypadkach ułomność narracyjną, zestarzałą kreskę, technologiczne niedostatki i najważniejsze – po zdystansowaniu się do bezkrytycznego przekonania o perfekcyjności polecanego tytułu. Uff…!

Podobną zależność zauważam wśród czytelników komiksów innych niż super-bohaterskich. Odbijają się od kilku tytułów i potem skreślają w całości najbardziej rozbudowany gatunek komiksowy, w którym dużo radości daje inwestycja własnej pasji w poznawanie rozległego fantastycznego świata, nie ograniczającego się do „akcyjniakowych przygodówek dla chłopców z laserami z dupy”, bo zawierającego w sobie bogactwo historii łączących wiele innych gatunków i oferującego dużo dojrzałej lektury.

Powinienem sobie zatrudnić kogoś do korekty – długie tyradki są wymagające 😛

***

Fajno. FB uznało, że mój komentarz pogwałca "standardy" tego serwisu społecznościowego... Dzięki Zuck. Ewidentne przejawy rasizmu, homofobii, hate-speech itp., mimo zgłoszeń, nie naruszają tych zj*banych "standardów", ale dłuższa wypowiedź na forum dyskusyjnym pozbawiona powyższych elementów grozi "wyłączeniem konta". Bardzo k*rwa dziękuję, Zuck.



niedziela, 20 lutego 2022

#111 Swamp Thing Annual #5 (1989)

Późnym wieczorem wleciał ponad 30-letni annual Swamp Thinga z przejętej dostawy szmuglowanej do Czech. Fajnie się czyta komiksy, które dla odmiany nie są moim własnym wydatkiem. Korzystam z tego, że pomagając koledze w zdobyczach przewija mi się przez ręce towar, z którym w normalnych okolicznościach pewnie w ogóle nie byłoby mi dane obcować. Nawąchałem się, liznąłem (nie literalnie) klimat i cieszę się z doświadczenia. "Dłuższej recki" nie będzie, bo to za mało materiału, by jakkolwiek sensownie ocenić fabułę. Rysunki są fajne, detaliczne i realistyczne mimo technologicznych ograniczeń w uzyskaniu detalu. Krótsza historia składająca się na ten annual rysowana jest przez mojego ulubieńca Mignolę do scenariusza Gaimana. Główna postać tryska charakterem i ciekawie czyta się jej monolog. Inna sprawa, że runu zupełnie nie znam i ciężko mi docenić w szerszym kontekście.


Nawet nie oceniam za bardzo pisanej krótszej historii. Bo to trochę dłuższy prawie-monolog jednej postaci i nie ma tam żadnej akcji. Jak na zaledwie kilka stron komiksu, bardzo dobrze jest nakreślony charakter postaci (której w ogóle wcześniej nie znałem) i intrygujący, bo czytelnik łapie się sam, o czym ona właściwie bełkocze, ale po lekturze całości, zaczyna się krystalizować ciekawostka. Taki mały rodzynek.

Wiem, stwierdziłem, że za mało materiału, by napisać coś więcej, ale wczoraj przed snem chodziła mi po głowie ta historia i analizowałem. Broni się sama, mimo kilku drobnych odwołań do poprzedzających wątków (których nie czytałem), bo one jedynie wskazują na miejsce w szerszym runie, stanowią pretekst a nie są tak naprawdę istotnym przedmiotem scenariusza. Główny wątek kręci się wokół innych postaci (Swamp Thing jest nieobecny), które konfrontują ze sobą spojrzenie na kwestię pacyfizmu i używania przemocy. Pokazuje jak przeświadczenie o inności doprowadza do absurdalnych aktów przemocy a zmagania wielu służb i osób autorytarnych same prowadzą do eskalacji konfliktu, gdzie w końcu całym problemem zajął się z pozoru nic nie znaczący człowiek, który bezceremonialnie... porozmawiał. Nie czuję tu nadzwyczajnego moralizatorstwa, przedstawione sytuacje są oczywiście skrajne i fantastyczne, bo w końcu mają miejsce w komiksie a i przesłanie jest raczej subtelnie ukazane, choć czytelnie. Polemika z drugą stroną jest podjęta, bo jedna z postaci kreowana na największego dupka zdradza, że była kiedyś hipisem, ale zraziła się do ruchu pacyfistycznego, bo poczuła się oszukana obiecankami wizji pokoju. Przy czym pobudki tej postaci nie były idealistyczne, szukał wśród hipisów okazji do ćpania i wolnego od ograniczeń życia. To mówi samo za siebie. Wyszło mi streszczenie, ale przypadła mi do gustu tak prowadzona narracja, szczególnie, że kontrastuje ze świeżo czytanym The Nail, bo nie wali tak obuchem.

A, i jest tu Batman, ale tylko dla jednego "running joke" 😛

#110 JLA Another Nail

Po całkiem udanej lekturze The Nail, wziąłem się za kontynuację. Tytuł JLA Another Nail trochę myli, bo myślałem, że powtórzy formułę poprzedniego komiksu, tylko w innym kontekście, np. DC bez Batmana albo będzie kontynuacją poprzednich wątków, ale wprowadzającą kolejny drobny element wywołujący efekt motyla. 

Tymczasem Another Nail zaczyna się w momencie,  kiedy kończy się The Nail, opowiada o początkach Supermana w JLA oraz o wojnie Nowych Bogów. Nie ma tu "następnego gwoździa". Za to przypomina o pewnych urwanych wątkach z poprzedniego komiksu, który skutecznie sprawił, że zapomniałem o nich w trakcie czytania, choć zwykle jestem wyczulony na tego typu braki. Z tego tomu wylewa się jeszcze więcej miłości Davisa do konwencji i historii superbohaterskich. O ile The Nail było dobrze skrojone pod świeżego czytelnika, o tyle taki czytelnik w Another Nail będzie zagubiony. Mnogość pozornie nie powiązanych ze sobą wątków, pojawiające się drugoplanowe postaci z nikąd (niby takie cameo, ale bez wiedzy w temacie mogą wprawiać w konsternację) i rzecz, od której zdawałoby się "elseworld" powinien być raczej wolny, bo zwykle dotyczy różnych roszad redakcyjnych i zmian w strategii wydawnictwa: ogromny multiwersalny kryzys, zagrażający całej egzystencji... Byłem oszołomiony przez nagromadzenie fajerwerków, popkulturowych odniesień i ciągle rosnące zagrożenie. Spodziewałem się, że będzie to niedociągnięty fabularny gigant, po którym z ulgą stwierdzę: uf, już koniec. Tymczasem autor przewrotnie udowadnia, że można pisać wielowątkowe kryzysy bardzo solidnie, bez sinusoidy satysfakcji. Owszem, sporo tu "bzdur", ale w mojej opinii mieszczących się w konwencji i nie powodujących zgrzytów i odpowiednio domykają poszczególne wątki i wyjaśniają "naturę rzeczy". Mamy tu przenikanie różnych wersji światów, podróż w przeszłość i walkę z dinozaurami, inwazję nie z tego świata, typową dla super-tytułów fluktuację mocy, walkę między bohaterami wynikającą z nieporozumienia, odkupienie upadłego bohatera, "zmartwychwstanie", przekazanie mocy innej postaci itp. Dużo komiksowej sztampy, ale podanej w sposób zgrabny i przemyślany, ponieważ całkowicie kontrolowany przez jednego autora, zarówno w scenariuszu jak i w ołówku, bez punktów do zaliczenia od redaktora. Do czego bym się przyczepił to ten dysonans między poprzednim a tym tytułem. Poprzedni był prosty i podawał na talerzu czytelnikowi wszystkie niezbędne do zrozumienia historii elementy. W tym łatwo się pogubić i przez dłuższy czas meandrować od wątku do wątku i napotykać elementy obce dla żółtodzioba. Mimo że sam mam jakąś wiedzę na temat uniwersum, już samo przeświadczenie pozostawione po The Nail spowodowało skonfundowanie. Ale to kwestia podejścia. Inna rzecz, już od tego niezależna, to dziaderski humor, który często działa, choć bez przesadnego efektu, ale tutaj bywał na poziomie, przez niektórych czytelników mogącym być uznanym za żenujący. Co bardziej wrażliwi mogą odbić się od kilku szowinistycznych wstawek, ale nie jest to też jakiś specjalny dramat i nie rzutuje na całość negatywnym światłem. Ot czepialstwo z mojej strony, co by za kolorowo nie było. A i jest trochę za kolorowo: dużo postaci, efektów, ferii barw, dużo koronkowej roboty w nakładaniu koloru, aż do przesady. Oczopląsu można dostać.

Rysunkowo poziom bardzo wyrównany, autor nie korzysta ze skrótowców, w każdy rysunek wkłada taką samą ilość rzemiosła. Jest szczegółowy i dba o naturalność postaci. Kreska czysta, precyzyjna, ale i z komiksowym dynamicznym sznytem. Autor tym razem trochę więcej eksperymentuje z układem kadrów, są bardziej dynamiczne i podkreślają pędzącą do przodu akcję. Parę razy nie do końca był dla mnie czytelny układ dymków, ale to już kolejne czepianie się z mojej strony.

Jakby mi te dwa tomiki zabierały za dużo miejsca to pewnie bym puścił dalej, ale są dość przyjemne w lekturze, to bardzo cienkie trejdy i uzupełniają wiele motywów przewijających się przez moją kolekcję, więc raczej w niej zostaną. 





niedziela, 6 lutego 2022

#109 JLA The Nail

The Nail to ciekawy koncept na elseworld, który nie wywraca do góry nogami znanych postaci, poddając istniejący materiał przekształceniu w formę wariacji na temat. Alan Davis wprowadza jeden mały element, który jak efekt motyla, wpływa na pewne wydarzenie, powodując, że świat bohaterów DC powstawał bez Supermana.

Struktura opowieści jest raczej prosta i czytelna, a tam gdzie przewidywana konkluzja mogłaby zdawać się zbyt oczywista, autor korzysta z fałszywego tropu, ale który nie prowadzi do irytacji, jedynie zaskakuje i może cieszyć, ewentualnie pozytywnie śmieszyć. W posłowiu Davis zdaje nawet świadectwo z celowości pewnych uproszczeń w prowadzeniu historii - komiks nie jest obciążony ciągłością fabularną rozbudowanych wieloletnich serii, od której nowy czytelnik mógłby się odbić (choć dla większych weteranów znajdą się jakieś kąski tu i ówdzie). Narracja jest jak na mój gust aż nazbyt dosłowna - wszystko jest podane na talerzu i, mimo zapewnień autora o swojej świadomości w temacie subtelniejszego budowania świata przedstawionego za pomocą rysunku, nadużywa ciągłego komentowania postaci - co właśnie robią i co się właśnie dzieje (przy czym w wielu przypadkach informacja na rysunku jest wystarczająca, więc ów komentarz jest zbędny). Szanuję jednak decyzję twórczą i, o dziwo, choć często przy okazji ramotek narzekam na tego typu zabiegi, tu szybko zaakceptowałem to i nie przeszkadzało w odbiorze. Tym bardziej, że akcja naprawdę zgrabnie jest prowadzona.

Na ewentualne fabularne ułomności przymykałem oko, bo problem ukazany w komiksie jest dla mnie istotny i wynikające z niego perturbacje łatwo znajdują odbicie w naszej rzeczywistości, co na co dzień uwiera jak kamyk w bucie a okazjonalnie doprowadza do szewskiej pasji. Antagonizm, dezinformacja, manipulacja i propaganda. Eh, tytuł, choć niezbyt subtelnie i, przyznaję, jednostronnie wskazuje na oczywiste konsekwencje naginania faktów i podawania ich w naprowadzającym do nadinterpretacji świetle. W ramach podanej konwencji nie przeszkadza mi, że brakuje tu niejednoznaczności i większej liczby odcieni szarości, bo historia od początku wskazuje, co jest kłamstwem i skupia się na niemiłych konsekwencjach propagandy, jak irytująco zniekształca obraz prawdy. Temat przedstawiony może i banalnie, można rzec nawet w sposób protekcjonalny. Wielu osobom mógłby zdać się niepotrzebny i obrażający świadomość i umiejętność selekcji informacji. I kiedyś bym to pewnie uznał za zbędną dydaktykę, ale niestety z przykrością ostatnimi czasy zauważam, że taka dydaktyka jest potrzebna, nawet w takiej formie, bo jesteśmy otoczeni przez więcej idiotów, niż mogłoby się zdawać, którzy łatwo dają się wciągać w antagonizujące gównoburze.

Wątki są zakończone w całkiem sprytny sposób, i o ile nie zrazimy się mało subtelnym moralizatorstwem i utrzymamy założenie, że komiks nie ma być ciężkim dziełem wytężającym nas do refleksji na tematy społeczne, to zakończenie może ubawić i sprawić satysfakcję. Jak się czyta głupotki superbohaterskie, to należy spodziewać się rozrywkowych zabiegów i tak należy odbierać formułę The Nail. Poruszone głupotki dla mnie się bronią, o ile autor wprowadza je w przemyślany sposób, by uzyskać konkretny efekt – tej umiejętności scenarzyście nie mogę odmówić.

Rysunkowo bardzo mi się podobało – klasyczna, ale nie odstająca od współczesnej, czysta kreska, bardzo wyważona. Może kolorki zbyt pstrokate i niezbyt wyszukane, ale rzemieślniczo spełniają swoją rolę, nie ma nad czym się rozwodzić. Czytelność akcji oraz bogata mimika postaci to atuty rysunków.

Generalnie komiks polecam zarówno komiksowym żółtodziobom, jak i wyjadaczom. Prosta i przyjemna rozrywka, momentami poruszająca mniej przyjemne aspekty współczesnego życia w społeczeństwie, ale nie popadająca w skrajny defetyzm.



sobota, 5 lutego 2022

#108 Justice League (N52) vol. 1 Origin

Lektura JL Origin z New 52 przypomina mi pierwsze 6 zeszytów Ultimate X-men. Fabuła pędzi na złamanie karku, dużo postaci jest wprowadzane i przedstawiane sobie nawzajem zaledwie na kilku stronach, dialogi wartkie, "szczekające", dużo zgryźliwości. ma to swoje dobre i złe strony. Komiks przypomina popcornowy blockbuster, szybko się rozkręca i na co drugiej stronie pojawia się jakiś zabieg mający na celu wprowadzić efekt "wow". Udało się przedstawić całą główną obsadę w jednym tomie, który jest skrojony pod osobę, która nie czytała wcześniej nic, jedynie kojarzy bohaterów z innych popculturowych mediów. Dzięki temu zapoznanie mamy już za sobą i można cisnąć kolejne wątki. Ale niestety nic poza tym nie wnosi, ot efekciarskie sprawdzenie obecności przed rozpoczęciem lekcji 🙂

Co do rysunków, to przyznam szczerze, że one mnie bardziej zachęcają do czytania niż scenariusz. Lee to dobry rzemieślnik o reputacji z jedną z najdłuższych historii w komiksach. Sprawnie posługuje się bardzo detalicznym rysunkiem. dużo bardziej przypada mi do gustu jego wyrobiony, możliwe że nieco rozdmuchany, styl niż uproszczone szkicówki innych artystów. w tym miejscu sobie trochę pomarudzę na osławionego Jocka, który wg mnie jest mocno przereklamowany i wybił się jedynie dlatego, że jego styl jest bardzo specyficzny. Nie odpowiada mi jego niedbałość o detal, przesadzone dysproporcje i puste tła. Żeby nie było, że nie lubię stylizowanych minimalistycznych rysunków z zasady - jednym z moich ulubionych artystów jest Mike Mignola.



#107 Dla Człowieka, który ma Wszystko (WKKBiZDC)

Zakup kierowany impulsem, w sumie chciałem tylko sprawdzić ogólną jakość wydania, bo planowałem zakup tie-inów do Infinite Crisis, które w przyszłości powinny w ramach Bohaterów i Złoczyńców również się pojawić. W międzyczasie kupiłem omnibus, wiec te plany naturalnie nie zostaną zrealizowane, ale lektura Dla Człowieka, który ma Wszystko została. Mimo statusu klasyka i nazwisk Moore'a i Gaimana spodziewałem się ramoty i łudziłem się, że przeczytam to z przyjemnością - liczyłem na zaliczenie zadania z historii a nie dobrą zabawę. Miło się zaskoczyłem, bo choć scenariusze pisane w latach 80 i posiadają naturalnie sporo anachronizmów, narracja nie trąci tak myszką jak inne tytuły, które czytałem z tego okresu i wcześniejszych. Annual #11 i Superman #423/Action Comics #583 są naćkane masą drobnych nawiązań do różnych elementów mitologii Supermana, większości nawet nie byłem w stanie rozpoznać, ale zauważyć bardzo łatwo - są podane jak na suto zastawionym stole biesiadnym i gwarantują wielką wyżerkę dla wieloletnich fanów. Poza tym historyjki są proste i eleganckie. Konkluzje też nie wymagają jakiegoś specjalnego gimnastykowania. Jest satysfakcja. Trochę uderzyła mnie szybkość i bezpardonowość z jaką potraktowano śmierć niektórych postaci, ale współczesne komiksy trochę mnie już do tego przyzwyczaiły. Historia Gaimana to ciekawostka, fajnie przedstawiona jest relacja bohaterów, ale sama historia do niczego raczej nie dąży i najfajniejsze z nią jest poznanie w jaki sposób powstawała. Rysunkowo klasyka jest ok, komiks jest narysowany elegancko i nie zestarzał się tak jak inni jego rówieśnicy, mimo ograniczeń technologicznych okresu. Później wydana historia Gaimana prezentuje różne style i poziom, bo każdy poszczególny element historii został zilustrowany przez kogoś innego. Choć każdy z artystów ma zupełnie inny styl, współgra to z charakterem historii i nie przeszkadza. No, tylko do dwustronicowego epilogu chciałbym się przyczepić - narysowany prymitywnie a i scenariuszowo też jakoś nie widzę jego sensu - komiks mógłby się bez niego obyć, a tak to zastanawiam się co to miało na celu. Pewnie za głupi jestem.

Wydanie WKKBiZDC (sic!) jest ok. Twarda okładka matowa z gładkimi fragmentami. Nie miałem problemów z szyciem, jak co po niektórzy. Skład jest ok, tłumaczenie też w miarę poprawne, choć bez rewelacji. Kilka drobnych błędów, kilka niekonsekwentnie używanych zwrotów, kilka kompromisów w trudniejszych miejscach i bardzo dyskusyjne tłumaczenie wykrzyknienia "Great Scott!", ale inne fatalne polskie tłumaczenia nieco mnie "zmiękczyły" i cieszę się, jeżeli dostaję coś co da się czytać bez zgrzytów co kilka stron. Poza tym muszę docenić wysiłek przy tłumaczeniu moorowych epitetów i kryptońskiego żargonu. Nie podoba mi się rodzaj papieru - coś między matem a gładkim (satyna?). Jest gruby, rysunki wyglądają ładnie, ale bardzo nieprzyjemny w dotyku, taki szorstki. No i brak tytułu na grzbiecie. Żadne uzasadnienie tej decyzji nie do zaakceptowania dla mnie.

Nie mniej jednak, gdyby nie to, że już kupiłem omnibus, to czekałbym na tie-in'y do Infinite Crisis z tej kolekcji. Co z kolei polecam innym czytelnikom, bo niestety Egmont "upuścił piłeczkę" (hehe, autorskie tłumaczenie idiomu, proszę, zgrzytajcie zębami 😃) i dostarczył jedynie główny event w swoim wydaniu i jak dotąd nigdy nie uzupełnił tej wybrakowanej historii...



Chociaż jak tak się zastanowię nad tym grzbietem... Wydawca idzie za ciosem, takie czasy - wydanie dla współczesnego czytelnika, który przeczyta, odłoży na półkę i nie wróci do tego, to po co mu tytuł? 🤔

A bez sarkazmu: teraz przy pojedynczych tomach ten problem może wydawać się błahy, ale przecież kolekcja planowana jest na kilkadziesiąt tomów - szukanie lektury w panoramie będzie znacznie utrudnione...